Strona
główna > Solidarność > Początki
Solidarności
Wacław Mauberg
Początki
Solidarności
(Fragmenty
wspomnień)
Urlop w
1980 r. spędzaliśmy w Serpelicach
nad Bugiem samotnie we dwoje z Helenką. To tam, z kilkudniowym opóźnieniem, dotarły do nas słuchy
o tajemniczych „przerwach w pracy” w Mielcu i Ursusie pod Warszawą. Jak zwykle
dotąd w Polsce, tak i obecnie ich przyczyną była ogłoszona od pierwszego lipca
podwyżka cen żywności – tym razem mięsa i jego przetworów. Po kilkunastu
dniach okazało się, że podobne „przerwy w pracy” miały miejsce w Sanoku, Świdniku i Lublinie. Spirala
strajkowa rozkręcała się powoli, ale systematycznie. W jednych miastach gasła,
by natychmiast pojawić się gdzie indziej.
Gdy w
początku sierpnia wróciliśmy do Gliwic dowiedzieliśmy się także, że strajki
ogarnęły Łódź, a potem Zakłady Komunikacji Miejskiej w Warszawie.
Społeczeństwo, zniechęcone już ostatecznie do życia w socjalizmie oraz brakiem
widoków na pozytywne zmiany, traciło hamulce. Lawina ruszyła. W telewizji
zaczęli pojawiać się w różni działacze PZPR, którzy rzucali gromy na
wichrzycieli i wylewali krokodyle łzy nad stratami, jakie to przynosi naszej
gospodarce. Dziwnym trafem, po każdym takim wystąpieniu, stawał jakiś nowy
duży zakład pracy. W ten sposób, po kolejnych gromach w wieczornym dzienniku
telewizyjnym, już od rana 14 sierpnia stanęła Stocznia imienia
Lenina w Gdańsku, a
następnego dnia strajk rozszerzył się na inne zakłady Trójmiasta. Dopiero
później dowiedzieliśmy się szczegółów: przedstawiciele 21 zakładów proklamowali
powstanie MKS – Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego z siedzibą w Stoczni im.
Lenina. MKS sformułował też ostatecznie listę postulatów. Oprócz żądań czysto
ekonomicznych, „Lista 21 Postulatów” zawierała także żądania o charakterze
politycznym: strajkujący domagali się utworzenia Wolnych Związków Zawodowych,
niezależnych od partii i dyrekcji zakładu pracy. Dopominano się również
wypuszczenia na wolność więźniów politycznych, wznowienia nadawania radiowej
transmisji mszy św. w niedziele, jak to miało miejsce nie tylko przed wojną
1939 roku, ale nawet jeszcze przez krótki czas po wyzwoleniu, oraz przywrócenia
do pracy karnie zwolnionych ze Stoczni Anny Walentynowicz i Lecha Wałęsy. Z nazwiskami tymi, nieznanymi nam dotychczas, zetknęliśmy
się wówczas po raz pierwszy.
18
sierpnia wybuchł strajk w Szczecinie, gdzie także utworzono MKS. Na jego czele
stanął Marian Jurczyk. W ciągu kilkudziesięciu godzin praktycznie całe polskie
Wybrzeże objął strajk powszechny. Sporadycznie wybuchały też strajki w innych
częściach kraju.
Sytuacja
wyraźnie przerosła wyobraźnię przeciętnych działaczy PZPR. Komunistyczne władze
prowadziły ze strajkującymi niemrawe rozmowy i wyraźnie grały na zwlokę w
nadziei, że przetrzymają ich w tej wojnie nerwów. Podobnie jak i cała Polska,
wydarzenia na Wybrzeżu obserwowaliśmy w naszych gliwickich Biurach Projektów z
zapartym tchem dzięki nasłuchowi radia zagranicznego, polskim relacjom
radiowym i telewizyjnym, a również i opowieściom naocznych świadków,
projektantów przebywających w tym czasie na delegacjach służbowych na Wybrzeżu.
W całej Polsce panowało olbrzymie napięcie. Wszyscy zdawaliśmy sobie sprawę z
tego, jak delikatna gra się toczy. Radio Wolna Europa mówiło o koncentracji
wojsk sowieckich przy naszej wschodniej granicy. Interwencja wojsk bloku wschodniego,
do której Breżniewa gorąco namawiał Honecker, przywódca Niemieckiej Republiki
Demokratycznej – naszego zachodniego bratniego socjalistycznego sąsiada,
wisiała na włosku. Dzięki paradoksowi Historii uratowała nas od niej podobna,
wcześniejsza interwencja sowiecka w Afganistanie: Rosjanie nie czuli się na
siłach by prowadzić równocześnie dwie wojny, a nie mieli żadnych wątpliwości co
do determinacji, z jaką Polacy bronić będą resztek swej, i tak już mocno
ograniczonej wolności.
W całym
kraju poszły potajemnie w ruch zakładowe powielarnie, zakonspirowane powielacze
oraz prywatne maszyny do pisania, a w śród nich również i moja ERICA. Polskę
zalała powódź podziemnej literatury, przeróżnych biuletynów informacyjnych i
domorosłej twórczości literackiej. Wśród tej ostatniej największym może
sukcesem cieszył się krążący wtedy w licznych odpisach poemat anonimowego
autora noszący tytuł „Kronika polska Anno Domini
Partia szła zwycięsko przodem, a my za nią korowodem.
Stawialiśmy nowe żłobki i podnosiliśmy zarobki,
a wybrane świeżo Związki spełniały swe obowiązki.
Z mięsem było trochę licho, ale o tym lepiej lepiej
cicho;
wszak
codziennie płynął wartko dialog społeczeństwa z partią.
Nagle poszły dziwne słuchy: jakiś Lublin? Jakieś
ruchy?
Ale telewizja cała gromko nas informowała:
stal się topi, miedź przetwarza, górnik węgla nam
przysparza,
rolnik kosi,
prządka przędzie, słowem – jest harmonia wszędzie!
Aż tu pewnej letniej nocy Ambroziewicz nas zaskoczył.
Mówił rzeczy prosto z bajki: ponoć są gdzieś w Polsce
strajki!!!
A w tej samej niemal chwili prasa jak nam nie zakwili:
Są konflikty
i trudności, nade wszystko –
cierpliwości!
Wkrótce przyszło wyjaśnienie – stanął premier na
antenie
i odezwał się: „Rodacy! Macie, słyszę, przerwy w
pracy.
Marsz natychmiast do roboty, bo wpędzicie nas w
kłopoty!
Żłobki, pensje – to są bzdury, a naprawdę: długów
góry!
Rząd poradzić sobie umie, premier na tym się rozumie.
Więc zakończcie te wybryki i wracajcie do fabryki!”
Mówił premier jak wyrocznia, więc stanęła Gdańska
Stocznia.
Przed godziną
jedenastą stało całe Gdańskie miasto.
Że nie pomógł głos premiera, ujrzeliśmy wkrótce Giera.
Gierek sroży się na wizji, stół rozwalił w Telewizji.
„Zaciskajcie mocno pasy, a nadejdą lepsze czasy.
Partia wszystkim wam pomoże kupić mięso, paszę, zboże,
lecz dla polskiej racji stanu – dosyć tego bałaganu!”
Słowo „strajk” w tej deklaracji wyszło wreszcie z
konspiracji.
Odtąd stale nim miotała co dzień nasza prasa cała.
Gierka głos przez
Polskę leci – i natychmiast staje Szczecin.
DT(1) głosi
wiadomości w ustalonej kolejności:
ile nas to już kosztuje że ta stocznia nie pracuje,
że marnują się cytryny(2) – podstawowy
byt rodziny.
I o której wstawać trzeba żeby ludziom sprzedać
chleba.
Zaraz potem przy ciągniku przedstawiano nam rolników.
Teraz na dyskusję pora: mają zawsze profesora,
robotnika i kobiety. Milczą za to Komitety(3).
A na koniec posiedzenia
zawsze jest ktoś do straszenia.
Pan Morawski z ChSS-u
chciał nauczyć nas moresu
i ni z tego ni z owego zacytował Wyszyńskiego.
Straszył potem wojną Wojna, że gdy Polska
niespokojna
to bywały już zabory – pamiętamy do tej pory!
Potem obaj premierowie(4) też straszyli co się zowie.
Przez
złośliwy losu kawał, co przemowa – to
ktoś stawał.
Potem nagle spadła cisza – już o strajkach nikt nie
słyszał.
Same były wiadomości: że murzynów Carter gości,
jak wichura wali drzewa, kto w Sopocie ładnie śpiewa.
Lecz miał naród po kolacji inne źródła informacji:
w każdym domu odbiorniki dudnią Głosem Ameryki.
Zaś dyskusji jest na kopy prosto z Wolnej Europy.
Londyn co
dzień informuje który zakład już strajkuje.
Znowu wielkie wydarzenie: jest nasz Gierek na antenie!
Zrobił w rządzie duże zmiany: ci, co byli – to barany!
Premier Babiuch(5) względem
wzrostu nie nadawał się po prostu.
Taki Pyka(6), kiepska
sztuka, każdy w Stoczni go oszuka.
Pan Szczepański od
anteny usunięty już z areny.
Nazbyt późno
się dowiedział że nie mówił to co wiedział.
Będzie dobrze – takie zmiany! Prezes Szydlak(7) wysiudany,
z zagranicy zaś Olszowski(8) zjechał
swoje głosić wnioski
(w lutym za podobną radę objął szwabską ambasadę).
Nowy premier sam wystarczy by cud sprawić gospodarczy.
Od tej pory fraszka straty – ważne będą postulaty.
Partia zmieni stare formy, przeprowadzi się reformy,
lecz te Związki Zawodowe? Nie ma mowy, żeby Nowe!
I pobiegło znów z ekranu coś o polskiej racji stanu.
Drapie się telewidz w głowę – jakie Związki? Jakie
Nowe?
I zaczyna
łapać stacje po radiowe informacje.
Tak na partię padła trwoga, że zwróciła się do Boga:
w ramach nowej polityki trzeba zmienić swe nawyki.
Tkwiąc w nabożnym tym zamiarze Wyszyńskiego się pokaże,
a że sobie zbyt poczyna, to połowę się wycina.
Lecz lud Boga się nie boi: prymas mówi – przemysł
stoi!
Partia
rozłożyła ręce – Bóg nie pomógł, to któż więcej?
A tu żadna nasza władza na rozmowy się nie zgadza,
więc powiedzieć nie zawadzi, kto ten cały strajk
prowadzi.
I przyznaje – to nie męty ani wrogie elementy.
MKS(9) w Londynie
znany, jest nam teraz przedstawiany.
To nie żaden klub sportowy – to Komitet jest
Strajkowy!
Szczędząc zbytku nam realiów, nie podano personaliów.
Londyn za to wszystko powie – tam naoczni są
świadkowie.
Chociaż trzeszczy, chociaż szumi, słucha każdy jak kto
umie.
Tak zbierając kęs do kęsa wiemy wreszcie: to Wałęsa!
Słyszy
każdy na eterze jak ten człowiek mówi szczerze.
Gdy tak wieści z pertraktacji oczekują po kolacji,
w telewizji, na ekranie, „robotnicze” narzekanie:
Cytryn nie
ma! Rosną straty! Popadniemy w tarapaty!
Teraz naród się dowiedział: zły element w Związkach
siedział!
Niewłaściwe też wybory miały miejsce do tej pory,
lecz z osobą Jankowskiego(10) wszystko zmierza do lepszego:
związki będą cacy-cacy, pomyślą o ludziach pracy,
o mieszkaniach i zarobkach, a dla dzieci miejscach w
żłobkach.
Grunt to jednak by w jedności trwali ważni oraz
prości.
Nic dobrego nie wynika z oddzielania pracownika.
Tylko u kapitalisty z takich Związków zysk jest
czysty.
Ale nam świetnie wystarcza CRZZ
jako tarcza.
Inny związek
zawodowy niech nam wyparuje z głowy!
Takie to przez tydzień cały z fonii płyną komunały.
I niemrawo rząd przyznaje, że stanęły już tramwaje
Nowej Huty i Wrocławia, w Łodzi też się coś wyprawia,
i Zagłębie
też węglowe .... A codziennie – strajki nowe!
Wtem słyszymy na antenie: mamy już Porozumienie!
W telewizji raptem Stocznia, w niej Wałęsa jak wyrocznia.
Robotniczy ten Wybraniec ma na szyi swój różaniec.
Między niego a premiera dziennikarzy tłum się wdziera,
a strajkowe delegaty wystawiają emblematy.
Krążą wokół dokumenty – milczy naród jak zaklęty!
Od Wałęsy do premiera
cały naród łzy ociera.
Dokończyli oto dzieła – jeszcze Polska nie zginęła!
Z przywilejów ani kęsa nie oddamy – rzekł Wałęsa.
Wkrótce też się ukazały postulaty i uchwały:
będą jednak Wolne Związki pełnić godnie obowiązki.
Choć po
prawdzie, to się władza na istnienie ich nie zgadza.
Lecz co z Gierkiem? Czy nie chory?
Milczą nam publikatory.
Kiedy trwamy tak w rozterce, mówią nagle: „chore
serce”!
Taki dziarski nam się zdawał, a słyszymy: pewnie
zawał!
I z ekranu padły słowa, że potrzebna nam Odnowa.
Nowe drogi, nowe twarze dziś sekretarz Kania wskaże.
Nie wytrwały
nam Edwardy(11) – taki stał się naród hardy!
¬
W
niedzielę 31 sierpnia 1980 roku, podobnie jak cała Polska, oglądaliśmy ze łzami
w oczach w telewizji zakończenie strajku w Stoczni Gdańskiej i podpisanie
historycznego „Porozumienia” pomiędzy Komisją Rządową a MKS, reprezentującym
wówczas już około 700 zakładów pracy. Nikt chyba jeszcze nie zdawał sobie
wówczas sprawy, że dane nam było oglądać jedną z tych chwil, które mają wpływ
na historię świata.
Już
następnego dnia MKS w Gdańsku przekształcił się w MKZ – Międzyzakładowy Komitet
Założycielski nowych związków zawodowych, a akces do nich zgłaszały dalsze
zakłady pracy z terenu Wybrzeża. Takie MKZ-ty zaczęły powstawać jak grzyby po
deszczu również i w całej Polsce. Na Śląsku duży MKZ powstał w Hucie Katowice,
a najbliższym Gliwic był MKZ przy kopalni węgla „Manifest Lipcowy” w miejscowości
Jastrzębie
koło Rybnika.
W takiej
chwili nie mogłem pozostać bezczynny. Podświadomie czułem, że dzieje się coś historycznego.
Widać było wyraźnie jak bardzo nowe związki są tworem, będącym nie w smak
komunistycznym władzom. Namówiłem więc Stanisława Magierę z naszego zespołu
Generalnego Projektanta do założenia w naszym biurze nowego związku zawodowego.
Ponieważ do założenia związku wymagana była inicjatywa co najmniej trzech osób,
wspólnie z nim namówiliśmy jeszcze Cecylię Nowotną z Działu Planowania. Razem
pojechaliśmy do MKZ w Jastrzębiu by zarejestrować akces naszego Biura
Projektów BIPROKWAS do nowego wolnego związku zawodowego. Dostaliśmy
upoważnienie do utworzenia na terenie naszego biura „Zakładowej Komisji
Solidarności”. W ten sposób stałem się leaderem „trójki założycielskiej”
Solidarności w Biprokwasie.
Przewodniczącym
jastrzębskiego MKZ był niejaki Jarosław Sienkiewicz, pracownik kopalni
„Manifest Lipcowy”, członek PZPR i jak się później okazało, zaufany wysoko
postawionych sekretarzy partyjnych z wojewódzkiego komitetu PZPR w Katowicach.
Już wówczas partia, spostrzegłszy że sytuacja zaczyna wymykać się jej z rąk,
szukała sposobów na paraliżowanie, a co najmniej na kontrolowanie tego tak
bardzo masowego, spontanicznie powstającego ruchu społecznego, jakim była
Solidarność. W tym celu postanowiła znaleźć się w środku tego ruchu i
upoważniła niektórych swych zaufanych członków do inicjatywy zakładania MKZ. Te
próby sabotażu od wewnątrz nie były oczywiście jeszcze w owym czasie znane
opinii publicznej i MKZ w Jastrzębiu cieszył się naszym pełnym zaufaniem.
Solidarność okazała się jednak ruchem tak masowym i tak żarliwym, że te
dywersyjne próby podporządkowania Wolnego Związku komunistycznej partii zostały
szybko wykryte, a podstawieni fałszywi działacze zmieceni bez śladu i
zastąpieni prawdziwymi związkowcami. Tak stało się też w krótkim czasie i z
Sienkiewiczem oraz wielu jemu podobnymi niechlubnej pamięci postaciami.
W
październiku Wałęsa wraz z grupą
czołowych działaczy Solidarności robił rundę po Polsce, by spotykać się z
nowymi związkowcami. Wszędzie przyjmowany był entuzjastycznie. Ze względu na
olbrzymie zainteresowanie, spotkania organizowane były w maksymalnie dużych
salach. W dniu 20 października 1980 r. Wałęsa był w Hali Sportowej
kopalni „Manifest Lipcowy” w Jastrzębiu. Pojechałem tam oczywiście. Zastałem
olbrzymią halę wypełnioną po brzegi tłumem rozentuzjazmowanych górników i
robotników z okolicznych zakładów pracy. Hala była zradiofonizowana, mówiło się
do mikrofonów, a głos z potężnych megafonów docierał do każdego zakątka.
Po
zebraniu przegrałem w radiowęźle hali na swoje taśmy magnetofonowe cały,
rejestrowany przez jastrzębskich działaczy Solidarności przebieg tego przeszło
trzygodzinnego spotkania. Składało się na nie wystąpienie Mariana Jurczyka ze Szczecina oraz Aliny Pieńkowskiej i Anny Walentynowicz ze Stoczni
Gdańskiej. Opowiadali oni o powodach wybuchu strajku, o wyzysku stoczniowców, o
nieznanych opinii publicznej szczegółach strajków na Wybrzeżu i o tępym oporze
dyrekcji ich zakładów pracy oraz władzy państwowej wobec Wolnych Związków
Zawodowych. Lech Wałęsa opowiadał o
doświadczeniu, jakie wyciągnął ze strajku w 1970 roku i swych wysiłkach aby nie
dać się sprowokować władzy do nieodpowiedzialnych działań i nie dopuścić do
powtórzenia tragedii, jaka miała wówczas miejsce w Gdańsku.
W drugiej
części spotkania Wałęsa tłumaczył jak należy
zakładać Wolny Związek Zawodowy w swoim zakładzie pracy i swoim
charakterystycznym językiem, dowcipnie i ze swadą odpowiadał na dziesiątki
zadawanych mu pytań nie tylko natury związkowej, ale i politycznej. W wielu
pytaniach, zadawanych mu prostym robotniczym językiem, bez inteligenckiego
owijania w bawełnę, przejawiała się troska o kraj i obawy, czy Porozumienie
i Lista 21 postulatów wywalczone w Gdańsku są natury politycznej, czy związkowej?
Czy Rosjanie będą biernie przyglądać się temu co się w Polsce dzieje? Czy,
wobec informacji o koncentracji wojsk sowieckich na naszej wschodniej granicy
nie grozi nam rosyjska interwencja wojskowa jak w Afganistanie lub interwencja
wojsk Układu Warszawskiego jak w Czechosłowacji? Wałęsa uspokajał, że
Solidarność jest jak najbardziej odległa od mieszania się do polityki, a Porozumienie
i Postulaty są natury społecznej i związkowej. Że nie chcemy zerwania
sojuszy ani oderwania Polski od socjalistycznego bloku.
Wówczas
to, odpowiadając na jedno z pytań, Wałęsa wypowiedział swe
słynne zdanie:
„A jeżeli
wejdą do nas? Wówczas pierwszy do nich podejdę, kwiatek do lufy karabinu włożę
im na powitanie i powiem że niepotrzebnie się trudzili by nas odwiedzić”.
Następnego
dnia dałem moje taśmy Krzysztofowi Piwowarskiemu, pracownikowi radiowęzła w
Biprokwasie, który był zapalonym zwolennikiem Solidarności. Nie pytając naszych
szefów o pozwolenie, nadaliśmy je przez biurową sieć nagłaśniającą. Była to
wielka zbrodnia przeciw ustawie o cenzurze, gdyż w PRL-u każde słowo
transmitowane przez media musiało mieć pozwolenie Urzędu Cenzury. W ten sposób
zapewne przyprawiłem przychylnego Solidarności naczelnego dyrektora Jana Woźniakowskiego o palpitacje serca,
ale pracownicy naszego Biura, nie przerywając pracy, mogli wysłuchać pełnej
relacji z tego, co się działo w Jastrzębiu. Działacze „reżimowych” związków
zawodowych i członkowie biurowego komitetu PZPR nolens-volens zostali w ten sposób też zmuszeni do zapoznania się
z treścią żarliwych jastrzębskich wypowiedzi. Znając nastroje wśród
pracowników, nikt z nich jednakże nie ośmielił się przerwać tego nielegalnego
przekazu.
Wyjątkowa,
nieznana dotychczas atmosfera entuzjazmu i autentyczna, nie fabrykowana
żywiołowość tego spotkania zrobiły na słuchaczach tak ogromne wrażenie, że wiadomość
o emisji wydostała się natychmiast poza nasze Biuro. Jeszcze w czasie jej
trwania poczęli zbierać się w naszych pomieszczeniach pracownicy dwóch innych
dużych Biur Projektów mieszczących się w tym samym budynku. Moje taśmy miały
więc liczne audytorium i zyskały w ten sposób spory rozgłos. W następnych
dniach zaczęli się do mnie zgłaszać wysłannicy Solidarności z innych gliwickich
zakładów pracy z prośbą o ich wypożyczenie dla swych radiowęzłów. Zrobiłem na
mym magnetofonie kilkanaście kopii taśm i w krótkim czasie większość
pracujących gliwiczan zapoznała się z przebiegiem jastrzębskiego spotkania, a Niezależny
Samorządny Związek Zawodowy „Solidarność” zyskał w Gliwicach dzięki temu
wielu nowych członków.
Działałem
wówczas jakbym był w transie. Moje zaangażowanie wynikało z pobudek patriotycznych:
podświadomie czułem, że angażując się na rzecz utworzenia Solidarności,
osłabiam komunistyczny reżim w Polsce. Że działam zgodnie z polską racją stanu
i dla dobra mego kraju. Dopiero dużo później przyszła refleksja i zrozumiałem,
że postępowaniem moim kierowała także i podświadoma chęć wyrównania mych
prywatnych rachunków z komunizmem w ogóle, a z władzami PRL w szczególności.
Lista
tych rozrachunków, za które brałem obecnie odwet była długa: za śmierć mego
Dziadka w 1921 r. w
bolszewickim łagrze w Moskwie, złamaną karierę zawodową mego Ojca jako
bezpartyjnego, z powodu
upolitycznienia stanowisk w PRL-u po 1945 roku, za jego przedwczesną śmierć
spowodowaną brakiem leczenia mimo szumnych haseł o trosce o człowieka w
socjalizmie, za upokarzające, pokazowe wyrzucenie mnie z organizacji
młodzieżowej na Uczelni przez towarzysza Willerta, za konieczność rozłąki z rodziną i wyjazdu do Francji z
powodu braku perspektyw w kraju, za cierpienia Helenki spowodowane naszym
rozstaniem, za wieloletnie pozbawienie mych dzieci obecności ojca, za samotnie
spędzone za granicą lata, za „Kowalskiego” wysłanego do Chauny
przez PRL-owski rząd aby przy pomocy podłego szantażu zrobić ze mnie szpiega,
za wszechwładzę urzędników celnych przy powrocie do kraju, za przymus chodzenia
na pochody pierwszomajowe i uczestnictwa w wyborczych farsach, za konieczność
życia w zakłamaniu i w ogóle za ten cały narzucony nam siłą nieludzki system
sowiecki, zmierzający do wciągnięcia nas w orbitę obcej nam mentalności, do
zniewolenia i przekształcenia nas w bezduszne automaty rodzaju „Homo sovieticus”. I za to także, że jako bezpartyjny,
podobnie jak mój Ojciec, byłem obywatelem drugiej kategorii, pozbawionym
najmniejszych szans na dalszy awans służbowy.
Podobną do
mojej motywacją kierowały się wtedy z pewnością dziesiątki, jeżeli nie setki
tysięcy innych Polaków. We współpracującym z naszym Biprokwasem biurze
projektów PROSYNCHEM znajdującym się w tym samym budynku, założycielką
Solidarności i potem jej pierwszą wiceprzewodniczącą była Jadwiga Rudnicka, żarliwa patriotka, oddana bez reszty społeczniczka i
późniejsza posłanka do wolnego już Sejmu a jeszcze później – senator Rzeczypospolitej.
Wszyscy wtedy skorzystaliśmy z pierwszej okazji by przyczynić się do osłabienia
niechcianego socjalistycznego reżimu. O jego obaleniu nikt jeszcze wówczas
nawet nie marzył. Nikt nie wyobrażał sobie wówczas, że koniec imperium zła może
nastąpić jeszcze za życia naszego pokolenia. Nikt też chyba nie zdawał sobie
sprawy, że lawina która za niecałe dziesięć lat miała zmieść cały obóz
socjalistyczny z mapy Europy, wtedy właśnie ruszyła.
Wraz z
Helenką z zapałem oddawaliśmy
się wówczas pracy związkowej, każde z nas w swoim miejscu pracy. W biurze
BIPROKWAS chciano wybrać mnie przewodniczącym Zakładowej Komisji Solidarności,
jako leadera trójki założycieli. Nie chciałem kandydować na tę funkcję
uważając, że powinien ją objąć ktoś z młodszego pokolenia, nie pamiętający
czasów przedwojennych i w ten sposób mający szansę nauczenia się demokracji od
początku. Przewodniczącym wybrany został Zbigniew Pańczyk, bardzo aktywny działacz biurowej Solidarności. Ja
poprosiłem o wybór do Komisji Rewizyjnej, której rola była wówczas rozumiana
jako Sumienie Związku, co też się
stało. Zostałem wybrany jej przewodniczącym.
Popularność,
jaką zdobyłem dzięki taśmom ze spotkania na „Manifeście Lipcowym” spowodowała,
że zacząłem być uważany za znawcę w sprawie zakładania Wolnych Związków. Coraz
częściej bywałem zapraszany do różnych śląskich zakładów pracy by tam wygłaszać
prelekcje na ten temat. Na zebraniach tych powtarzałem to, co usłyszałem od
Wałęsy w Jastrzębiu oraz opisywałem moje własne
doświadczenia przy zakładaniu Solidarności w Biprokwasie. Opowiadałem o oporach
aktywistów dotychczasowych związków reżimowych zagrożonych w swych wygodnych
stanowiskach i chwiejnej postawie członków PZPR, rozdartych w swym sumieniu
pomiędzy poczuciem patriotyzmu a oportunizmem. Opowiadałem o sympatyzującej z
nami dyrekcji i jej obawach, czy aby ten Wolny Związek Zawodowy i ci szaleni,
nie liczący się z żadnymi konsekwencjami działacze Solidarności nie sprowadzą
przypadkiem na przedsiębiorstwo jakiegoś nieszczęścia.
W
zadawanych mi podczas tych zebrań pytaniach wyraźnie dawała się wyczuć obawa
przed represjami, jakie mogą spaść ze strony władz na inicjatorów założenia
Wolnego Związku. Mówiłem wtedy, nieświadomie powtarzając wypowiedziane rok
wcześniej słowa papieża Jana Pawła II – „nie bójcie się!”. Skoro mamy podpisane
w Gdańsku Porozumienie z władzami i
zatwierdzone Postulaty, zakładanie
związku jest legalne i nie mamy czego się bać. Nie lękajcie się więc i
zakładajcie niezależny związek Solidarność. Korzystajcie z wywalczonej z takim
trudem możliwości! Jakże byłem znowu naiwny! Dysponując zdobytym na własnej
skórze doświadczeniem w dziedzinie stosunków obywatela z totalitarną władzą,
powinienem był wykazać się większą przenikliwością. Z większością z tych,
którzy mi uwierzyli i przekonani o braku konsekwencji za taką inicjatywę
założyli Solidarność na swym zakładzie pracy, spotkałem się w rok później w
obozie dla internowanych.
Na
zebraniu sympatyków Solidarności w sali Operetki w Gliwicach na które zostałem
zaproszony, mówiłem o różnicy psychiki ludzi wychowanych w socjalizmie i wolnym
świecie. Wykorzystując doświadczenia z pobytów we Francji i z pracy w Tour GAN w dzielnicy La Défense w Paryżu
opowiadałem o tym, że Europejczyk różni się od obywatela bloku
socjalistycznego swą odruchową życzliwością do drugiego człowieka. Wyraża się
ona w powszechnym tam zapytaniu, np. angielskim „what can I do for you?” – „co mogę dla ciebie zrobić” lub
francuskim „en quoi je peux vous aider?”
– „w czym mogę ci pomóc?”.
Ironizując twierdziłem, że przyczyną grubiańskiego zachowania obywateli naszego
obozu jest powszechny w socjalizmie brak drzwi wahadłowych. Dla uzasadnienia
podawałem przykład: u tłumów ludzi dojeżdżających do pracy paryskim metrem,
idących długimi korytarzami pełnymi drzwi wahadłowych, wyrabia się
grzecznościowy odruch by je przytrzymać – w przeciwnym wypadku idący z tyłu
człowiek mógłby zostać uderzony w nos skrzydłem sprężynujących drzwi. Czy jest
możliwe, aby wykonać ten uprzejmy gest przytrzymania drzwi nie odwracając się
do tyłu i nie uśmiechając się przyjaźnie do idącego z tyłu nieznanego
człowieka?
Opowiedziałem
również historię usłyszaną od Włodzimierza Kieszczyńskiego, ojca Kuby, którego „guru”
byłem swego czasu w Paryżu. Ojciec Kuby, będąc kiedyś na delegacji służbowej w
Moskwie, poszedł na zakupy do Uniwermagu, moskiewskiego domu towarowego. Przechodząc
z jednej sali do drugiej, kurtuazyjnie przytrzymał skrzydło drzwi wahadłowych
idącej za nim starszej kobiecie, niosącej w obu rękach ciężkie torby ze
sprawunkami. Kobieta ta, nie tyle zdumiona, co przerażona tak niespotykanym
przejawem uprzejmości, rzuciła swe torby na podłogę i pozostawiwszy je tam,
uciekła w popłochu. Było dla niej oczywistym, że tego rodzaju grzeczny gest nie
jest normalny i nie może pochodzić od osoby przyjaznej – pomyślała przypuszczalnie,
że jest to jakiś tajny agent w cywilu, który chce ją aresztować. Pewnie miała
coś na sumieniu – sowieckie władze skutecznie dbają o to, aby w Rosji nie było
ludzi, którzy by nie mieli czegoś na sumieniu.
Moje
opowieści miały sukces – byłem coraz częściej zapraszany na różne solidarnościowe
zebrania by tam przemawiać.
Powszechnie
obowiązującą modą stało się w tym czasie noszenie w klapie marynarki znaczka z
napisem „Solidarność” lub o innej patriotycznej treści. Znaczków takich
pojawiało się w każdym regionie dziesiątki, a związkowcy wymieniali je między
sobą prześcigając się w tworzeniu swoistych kolekcji.
|
|
|
|
|
|
|
|
|
Znaczki solidarnościowe
z lat 1980 – 1981 |
¬
- - - o o
o O O O
o o o - - -
¬
A w
Polsce sytuacja robiła się coraz bardziej napięta. Dzięki informacjom
pochodzącym z satelitarnego wywiadu, źródła amerykańskie wciąż potwierdzały wiadomości
o ruchach wojsk sowieckich nad polską granicą oraz znacznych koncentracjach sił
w Czechosłowacji i NRD. Prasa tych naszych „bratnich” krajów otwarcie pisała o
konieczności interwencji państw Układu Warszawskiego w Polsce. W listopadzie
zachodnie środki przekazu poinformowały, że w początku grudnia 1980 r.
rozpocznie się zbrojna interwencja. Prezydent USA Jimmy Carter 3-go grudnia w swym
oświadczeniu wskazał na „bezprecedensowe
nagromadzenie sił radzieckich wzdłuż polskiej granicy” i ostrzegł ZSRR, że
ewentualna interwencja w Polsce odbije się negatywnie na stosunkach
amerykańsko-sowieckich.
Zaczynały
się dziać coraz bardziej dziwne rzeczy. Robotnicze strajki nie wygasały. Odnosiło
się wrażenie, że Polacy chcą odrobić 40-letni okres przymusowej
wstrzemięźliwości strajkowej, kiedy to im wmawiano, „że w przeciwieństwie do kapitalizmu, w ustroju socjalistycznym strajk
nie ma racji bytu, gdyż robotniczo-chłopska władza automatycznie spełnia
przecież wszystkie dezyderaty robotniczo-chłopskiego społeczeństwa”.
Chodziły słuchy, że w wielu wypadkach strajki były specjalnie prowokowane
przez władze. W sklepach brakowało już praktycznie wszystkiego. Półki były
puste. Po benzynę trzeba było stać na stacjach w długich kolejkach, nieraz
pozostawiając tam samochód przez kilka dni w oczekiwaniu na dostawę paliwa.
Władze tłumaczyły, że to jakoby z powodu wyniszczających kraj strajków
organizowanych przez Solidarność. Nikt w to nie wierzył. Podejrzewano
komunistyczne władze, a o ich niechęci do Wolnego Związku Zawodowego nikt nie
miał wątpliwości, o celowe dezorganizowanie rynku by w ten sposób zohydzić
Solidarność w oczach społeczeństwa. Ale społeczeństwo zaciskało zęby, stoicko
znosiło liczne kłopoty dnia codziennego i nie odwracało się od Solidarności.
Mnożyły się milicyjne prowokacje, tajemnicze pobicia czy wręcz morderstwa
działaczy związkowych oraz sprzyjających im księży i dziennikarzy. W Gliwicach
pobity został Zygmunt Czajkowski, dziennikarz Nowin Gliwickich, mąż koleżanki
Helenki z pracy w
Instytucie. Sprawcy zawsze byli „niezidentyfikowani”, a milicja dziwnie nigdy
nie była w stanie ich wykryć.
Spirala nakręcanej przez komunistów przemocy
działała nie tylko w Polsce. Na Placu św. Piotra w Rzymie obywatel turecki Ali Agcza dokonał
13-go maja 1981 r. zamachu na papieża Jana Pawła II. Niektóre wypowiedzi w prasie zachodniej sugerowały, że
Agcza był tylko nieświadomym wykonawcą. Właściwym inspiratorem był sowiecki KGB, który posłużył się do tego
celu swymi bułgarskimi współpracownikami.
¬
- - - o o
o O O O
o o o - - -
¬
Na
wiosnę 1981 roku Andrzej zdał maturę i
zapisał się na studia do Wyższej Szkoły Rolniczej w Krakowie. W październiku
zaczął rok akademicki – mieszkał w Krakowie przy ulicy Brackiej u Peli
Potockiej i był, podobnie jak
ona, zafascynowany etosem Solidarności i nostalgią tego ruchu za Polską
przedwojenną. Pela wyciągnęła kiedyś z dna szafy i pokazała mu wielki album.
Była to „Księga Gości”, do której wpisywali się przed wojną znamienici goście w
pałacu jej rodziców. Na jednej ze stron przebiegał na ukos ogromny podpis: był
to podpis Marszałka Józefa
Piłsudskiego. Studenci, za przykładem swych ojców i matek, zajmowali
się na uczelniach w tym czasie głównie nadrabianiem czterdziestoletnich
zaległości w strajkowaniu, a także tworzeniem swej własnej organizacji, Niezależnego
Zrzeszenia Studentów.
¬
- - - o o
o O O O
o o o - - -
¬
Do domu
wróciliśmy 8 grudnia. W Polsce była już zima, prószył śnieg i był mróz. Prognozy
zapowiadały, że zima będzie długa i mroźna. Przeskok ze słonecznej, ciepłej i
normalnej Grecji do zimnej i wynędzniałej Polski był niewyobrażalny. Telewizja
nadawała głównie dyskusje na tematy gospodarcze, lamenty na rozpasanie Wolnych
Związków i powszechny bałagan oraz szczegóły o nowym prezydencie Stanów
Zjednoczonych, republikaninie Ronaldzie Reaganie. Andrzej na swej uczelni w
Krakowie był mocno zaangażowany w działalność NZS – niedawno reaktywowanego
Niezależnego Zrzeszenia Studentów. Sytuacja jakby gęstniała, nastąpiło przyspieszenie
różnych wydarzeń – 9 grudnia Wałęsa spotkał się z
prymasem Józefem Glempem który zastąpił
zmarłego w maju kardynała Stefana Wyszyńskiego, 11 grudnia rozpoczął w Warszawie swe obrady Kongres
Kultury Polskiej, a w Gdańsku zebrała się Komisja Krajowa NSZZ „Solidarność”.
12-go grudnia odbyło się pierwsze zebranie Prymasowskiej Rady
Społecznej. Wiadomości o tych wszystkich wydarzeniach śledziliśmy z
zainteresowaniem w prasie i telewizyjnych dziennikach wieczornych. Dnia 12
grudnia po dzienniku, w czasie oglądania sobotniego nocnego filmu, nasz
telewizor nagle zepsuł się i przestał działać. Poszliśmy więc spać.
W
niedzielę 13 grudnia rano włączyłem telewizor żeby się przekonać, czy nadal nie
działa. Okazało się że działa, ale zupełnie inaczej: zamiast normalnego
programu, ujrzałem jak ubrany w wojskowy mundur znany dziennikarz telewizyjny
zapowiadał właśnie wystąpienie generała Wojciecha Jaruzelskiego. Był on w Polsce wówczas wszystkim: prezesem Rady
Ministrów, ministrem obrony narodowej, pierwszym sekretarzem PZPR i jak się
dowiedzieliśmy, przewodniczącym utworzonej właśnie WRON.
W ten sposób zostaliśmy poinformowani o wprowadzeniu w Polsce stanu
wojennego, zakazie poruszania poza swe miejsce zamieszkania, delegalizacji
NSZZ „Solidarność”, wprowadzeniu godziny milicyjnej, zamknięciu granic,
likwidacji prasy, zakazie zgromadzeń i całym szeregu innych ograniczeń swobód
obywatelskich. Zostały wstrzymane zajęcia we wszystkich szkołach. Zostały
zawieszone także wszelkie wolności obywatelskie, jak tajemnica korespondencji
czy nietykalność mieszkań. Chciałem porozumieć się z innymi działaczami Solidarności
a Helenka z Andrzejem w Krakowie, ale
telefon milczał głucho. Był wyłączony.
W
poniedziałek w biurze dowiedziałem się o licznych aresztowaniach
solidarnościowych działaczy, brutalnie wyciąganych przez Milicję w nocy z
mieszkań. Dowiedzieliśmy się, że dla zapewnienia spokoju społecznego władze
„zmuszone zostały do czasowego odosobnienia niektórych ekstremalnych działaczy
NSZZ Solidarność” w specjalnych „miejscach odosobnienia”. W Biurach Projektów
mieszczących się w naszym biurowcu rano nie przyszło do pracy kilku działaczy
Solidarności. Po kilku innych milicja przyszła do biura i zabrała ze sobą.
Niektórzy zostali zwolnieni w ciągu dnia i wrócili do Biura, nie chcieli lub
nie mogli jednak o niczym opowiadać. Ponieważ telefony nie działały, o żadnej
pracy nie było oczywiście mowy. Zbieraliśmy się w naszych pokojach i
omawialiśmy sytuację. Okazało się, że z lokali Związku zostały zabrane
wszystkie urządzenia poligraficzne, a lokale zamknięte i opieczętowane.
Organizatorzy stanu wojennego dobrze zdawali sobie sprawę z zagrożenia, jakie
wolna prasa stanowi dla totalitaryzmu.
Chodziły
słuchy o aresztowaniach wśród studentów wyższych uczelni i ich przygotowaniach
do strajków okupacyjnych. Helenka niepokoiła się
bardzo o Andrzeja, postanowiła więc pojechać do Krakowa nie bacząc na
zakazy. Wyjechała w poniedziałek po południu.
We
wtorek otrząsnęliśmy się w biurze już nieco z szoku i zaczęli zastanawiać, jak
należy się zorganizować w tej nowej sytuacji. Z Radia Wolna Europa, mimo
zagłuszania, płynął strumień niepokojących informacji o tysiącach
internowanych działaczy Solidarności i dziesiątkach obozów internowania, w których
zostali osadzeni. Cała „góra” Solidarności została, mówiąc językiem Sołżenicyna
z Archipelagu
GUŁ-ag, „wyaresztowana”. Nastroje wśród pracowników gliwickich zakładów
pracy były bardzo zróżnicowane – inteligencja była bardziej zastraszona
natomiast robotnicy, zasmakowawszy w możliwości strajkowania, wykazywali
większą odwagę i bojowego ducha. Dotarło do nas także kilku emisariuszy z
innych gliwickich Biur Projektów z wiadomościami co się u nich dzieje i kto
został internowany.
Wróciłem
we wtorek 15 grudnia po pracy do pustego domu i akurat zacząłem odgrzewać
obiad, gdy do drzwi zadzwonił dzwonek. Przed drzwiami stało dwóch panów w
cywilu, a przy furtce milicjant w mundurze. Na ulicy przed domem stał milicyjny
samochód. Panowie, upewniwszy się że to ja, poprosili, abym udał się z nimi do
Komendy Milicji. Po co? – „na rozmowę”. Ponieważ domyślałem się o co może
chodzić zapytałem, czy mam zabrać jakieś rzeczy ze sobą. Panowie odpowiedzieli,
że niczego nie muszę zabierać, ponieważ chodzi tylko o drobną formalność, po
której zaraz odwiozą mnie z powrotem do domu. Zgasiłem więc gaz w kuchence,
włożyłem płaszcz, zamknąłem dom na klucz i wsiadłem do samochodu.
Panowie
ci, zapewne w chwalebnej trosce o równowagę mego systemu nerwowego, wyjątkowo
oszczędnie gospodarowali prawdą. Do domu wróciłem dopiero po siedmiu
miesiącach.
Zostałem
osadzony w kabarynie(12) więzienia w
Zaborzu, jednej z dzielnic Zabrza. Umieszczono tam także i trzech innych,
podobnie jak ja wyłuskanych prosto z domu, nieznanych mi solidarnościowców.
Musiał już być późny zimowy wieczór 15 grudnia. Odebrano nam zegarki, nie
wiedzieliśmy więc która jest godzina. Nawet gdybyśmy je mieli, i tak nie
moglibyśmy odczytać godziny. W celi nie było żadnego oświetlenia, jedynie przez
blendę okna wpadał słaby blask latarni na więziennym słupie. Było straszno,
niewygodnie, ciemno i zimno. Siedzieliśmy ściśnięci na jedynej wąskiej,
twardej drewnianej pryczy i szczękaliśmy zębami. Częściowo z zimna, częściowo
ze strachu i zdenerwowania.
Wokół
panowała wroga cisza. Po jakimś czasie poprzez ściany kabaryny dotarły do nas jakieś dziwne, trudne do określenia głosy.
Było to coś w rodzaju niesamowitego, przerażającego wycia. Wycia zbiorowego,
dobiegającego gdzieś z nieokreślonego kierunku. Mieliśmy nerwy napięte jak
struny i wycie to zmroziło nam zupełnie krew w żyłach. Słuchaliśmy go ze
wzrastającą zgrozą aż zrozumieliśmy, że są to śpiewy – mieszanka
patriotyczno-religijnych pieśni. Jeden z głosów wydał mi się jakby znajomy –
czyżby był to charakterystyczny, ochrypły tubalny bas „Kuszłeja”, jednego z
bardziej znanych działaczy gliwickiej Solidarności, delegata na I Zjazd
Solidarności w Gdańsku, mego gimnazjalnego kolegi, obecnie pracownika naukowego
Instytutu Spawalnictwa, doktora nauk technicznych – Ryszarda
Kuszłeyki? Okazało się później, że byłem w błędzie. Rysiek siedział
wówczas, ciężko pobity, w Wojewódzkiej Komendzie MO w Katowicach. Internowani
związkowcy dawali w ten sposób znać swym innym internowanym kolegom że są
tutaj. Uwięzieni, ale nie pokonani. Od razu poczułem się raźniej. Nasza kabaryna natychmiast dołączyła do chóru.
Wkrótce całe więzienie zadrżało od zbiorowego ryku związkowców, dobiegającego
ze wszystkich stron. Wywnioskowaliśmy z tego, jak wielu nas tu jest. Niebawem
naszej związkowej produkcji wokalnej zawtórowało posępne wycie więziennych
psów. Były zupełnie zdezorientowane, gdyż w całej swej dotychczasowej
więziennej służbie jeszcze nigdy czegoś takiego nie słyszały.
Było nas
tam istotnie wielu. Zostaliśmy rozmieszczeni w więziennych barakach w czterdziestoosobowych
salach wyposażonych w piętrowe prycze. Większość z nas znała się już wcześniej
z różnych Solidarnościowych zebrań, zjazdów, szkoleń i spotkań. Byli też i
całkiem nieznajomi, których nikt nie znał. Ci byli bacznie obserwowani przez
pozostałych. Byliśmy nerwowi i nie chcieliśmy wtyczek ani prowokatorów wśród
nas.
Zaczęło
się więzienne życie w przepełnionych celach. Na dworze brał coraz silniejszy
mróz. W nocy było zimno – dostaliśmy tylko po jednym lekkim, ale za to brudnym
więziennym kocu. Mury baraków były cienkie, toteż gdy budziliśmy się rano,
ściany pokryte były szklistą skorupą lodu pochodzącego ze zmarzniętej pary
naszych oddechów. W ciągu dnia warstwa ta powoli topniała, tworząc na podłodze
coraz szerzej rozlewające się kałuże. Pod wieczór wszystko zamarzało z
powrotem. Wyżywienie było podłe, ale do zjedzenia.
Najgorsze
do zniesienia było jednak odcięcie od świata zewnętrznego. Nie było radia ani
prasy. Nie docierały do nas żadne informacje i nie wiedzieliśmy, co dzieje się
na zewnątrz. Wprawdzie co dzień pojawiali się nowi internowani, ale z
fragmentarycznych wiadomości, które przynosili trudno było wyrobić sobie jakąś
opinię o całości sytuacji w Polsce. Mnie dodatkowo niepokoił nieznany los
Andrzeja i Helenki. Czy wrócili już do domu, czy pozostają w Krakowie odcięci
od możliwości powrotu do domu? Czy Andrzej jest na wolności,
czy też internowany? Takich jak ja, o których uwięzieniu rodzina nie wiedziała
a oni nie wiedzieli o losach swych bliskich, było zresztą wielu.
Rozpoczęły
się przesłuchania. SB-ecy
właściwie tropili jedynie ukryty sprzęt poligraficzny i wyobrażając sobie, że
są wyjątkowo podchwytliwi, niewinnie wypytywali gdzie związkowe powielacze
zostały oddane do naprawy lub konserwacji. Bez większego przekonania podtykali
do podpisu „lojalki” – oświadczenia o tym, że nie jest się wrogiem PRL-u.
Niektórzy je podpisywali wychodząc z założenia, że to nie Solidarność jest
wrogiem ustroju, lecz wręcz przeciwnie – to ustrój jest wrogiem Polski i
Solidarności. Szybko zauważyliśmy ukrywaną animozję pomiędzy funkcjonariuszami
Służby Więziennej a SB-ekami urzędującymi na terenie więzienia. Zarówno zwykli
klawisze, jak i oficerowie więzienni dawali do zrozumienia, że nie są do nas
wrogo ustosunkowani i nie mają do nas żadnych pretensji. Że w przeciwieństwie
do zwykłych kryminalistów, nas uważają za „politycznych” i traktują jedynie
jako osoby będące u nich czasowo „na przechowaniu”.
W obozie
był ciągły ruch. Przybywali nowi internowani, innych zwalniano. Niektórych
zwalniano ze względów zdrowotnych, prawdziwych lub udawanych. Wśród zwolnionych
byli i tacy, którzy po powrocie do domu zabierali się natychmiast do kolportażu
nielegalnych ulotek solidarnościowych. Ci byli wyłapywani przez milicję i
pojawiali się w obozie powtórnie. W ten sposób zaczęły przeciekać do nas
wiadomości o tym co się dzieje na zewnątrz – o powszechnych strajkach
protestacyjnych w dużych zakładach przemysłowych całej Polski. Wywołało to
wśród internowanych falę optymizmu. Jednakże masakra górników w kopalni „Wujek”
oraz użycie czołgów i helikopterów w Hucie
Katowice do złamania oporu strajkujących robotników udowodniły, że władze
stanu wojennego nie przebierają w środkach wobec przedstawicieli tej klasy,
której interesy jakoby reprezentują. Ostatni strajk, górników z kopalni
„Piast”, został złamany głodem 28 grudnia. Optymizm wśród internowanych zgasł.
To wówczas, dla pocieszenia, powstało obiegające całą Polskę powiedzenie „zima
wasza, wiosna nasza”.
Święta
Bożego Narodzenia były smutne. Urządziliśmy je wspólnie, a każdy dał na wigilijny
stół to, co posiadał najlepszego. Zaczynaliśmy bowiem być już powoli
zaopatrywani z zewnątrz przez nasze rodziny. Łamaliśmy się opłatkiem,
składaliśmy sobie życzenia aby Nowy Rok spędzony był już na łonie rodziny,
zaśpiewaliśmy kolędy oraz, nieco na wyrost, starą pieśń zesłańców polskich
pędzonych na Sybir:
„O Panie który jesteś w niebie, wyciągnij sprawiedliwą
dłoń
wołamy
dzisiaj stąd do Ciebie, o polskie orły, polską broń.
O Boże skrusz ten miecz co siecze kraj,
do wolnej Polski nam powrócić daj
by stał się
twierdzą Twojej siły nasz dom, nasz kraj.”
Było
wzniośle, patriotycznie i patetycznie. Na co dzień niestety było zupełnie
inaczej. Internowani, w przygniatającej większości pracownicy fizyczni, nie
zachowywali się z godnością, jakiej należałoby oczekiwać od męczenników
cierpiących dla solidarnościowej idei. Byli hałaśliwi, aroganccy i
niepotrzebnie ordynarni wobec strażników więziennych, sprzyjających nam
przecież skrycie. Przyzwyczajeni do pracy na nocną zmianę, w dzień spali
zawinięci na kształt mumii kocem po głowę, natomiast noce spędzali na grze w
karty popijając „czaj”, czyli stężoną esencję herbacianą – ma ona jakoby słabe
własności narkotyczne. Nie wykazując cienia związkowej solidarności z chcącą
spać mniejszością, terroryzowali ją swymi wrzaskliwymi nocnymi kłótniami karcianymi.
Pobyt w obozie dla internowanych traktowali jako swego rodzaju urlop od
ciężkiej codziennej pracy, okres wytchnienia, który należy maksymalnie
wykorzystać w celach rozrywkowych.
Dużą
część internowanych w Zaborzu stanowili zawodowi rozrabiacy, urodzeni anarchiści
oraz osobnicy genetycznie nie uznający żadnego autorytetu. W działalności
Solidarnościowej spostrzegli okazję dla realizacji swych buntowniczych natur, a
uwięzienie traktowali jako oczywisty element nobilitującej represji, jaką
władza wobec nich stosuje. Tylko nieliczni przeżywali głęboko szok swego
dramatycznego uwięzienia i rozłąki z rodziną – ci oddawali się twórczości
poetyckiej, w wyniku której powstawały różnej maści i autoramentu utwory
liryczno-polityczno-odwetowe, krążące potem w licznych odpisach.
Postanowiłem
sobie, że będę systematycznie spisywać te utwory, aby je zachować dla
potomności. Były one bowiem odbiciem przemyśleń i wyrazem stanu ducha
uwięzionych związkowców, którzy w większości po raz pierwszy w życiu zetknęli się
osobiście z brutalną siłą i perfidią postępowania komunistycznej władzy.
Do tej
pory siedziałem w więzieniu nielegalnie. Dopiero po Nowym Roku władze stanu
wojennego odrobiły zaległości i wręczyły mi „Decyzję o internowaniu”.
Otrzymałem obszerny dokument podpisany przez samego Komendanta Wojewódzkiego
MO. Napisane w nim było w milicyjnej polszczyźnie, iż uznając, że
pozostawienie na wolności obywatela (tu moje personalia) zagrażałoby
bezpieczeństwu Państwa i porządkowi publicznemu przez to, że jako aktywny członek NSZZ ,,Solidarność”
może być inspiratorem wystąpień antypaństwowych, na zasadzie dekretu itd.
itp. postanawia się internować mnie w Zabrzu, a wykonanie decyzji zlecić
funkcjonariuszom KWMO Katowice. Od tej chwili mogłem już spać spokojnie – siedziałem
legalnie i byłem żywiony na koszt ludowego państwa.
Pewnej
niedzieli Helenka przyjechała do obozu
by dostarczyć mi ciepłą bieliznę i żywność. Nie wpuszczono jej jednak do
środka, gdyż internowani solidarnościowcy byli w tym czasie w więziennej
świetlicy na spotkaniu z metropolitą katowickim, biskupem Herbertem Bednorzem. Biskup przyjechał do obozu by nas wesprzeć na duchu. Z
wielką satysfakcją dyżurny SB-ek zawiadomił czekające żony, że internowani
aktualnie „nie przyjmują” rodzin, gdyż rozmawiają z księdzem biskupem. Jeżeli
żony chcą czekać, to niech sobie czekają na zewnątrz aż ksiądz biskup odjedzie.
Ponieważ zrozpaczone wierne żony chciały czekać, Helenka wraz z innymi
odstała na siarczystym mrozie kilka godzin przed bramą więzienia zanim ją
wpuścili w końcu „na widzenie” z internowanym mężem.
Dowiedziałem
się, że są w domu oboje z Andrzejem i że wszystko jest w miarę w porządku.
Oprócz zaopatrzenia, Helenka przywiozła
wiadomość, że koledzy w pracy zorganizowali mi możliwość uzyskania zwolnienia z
obozu z powodu „złego stanu zdrowia”. Żona Leszka Józwy, jednego z pracowników mojego Działu, była zatrudniona w
szpitalu w Zabrzu jako jedyny specjalista lekarz-endokrynolog. Jest to wysoce
specjalistyczna i mało znana dziedzina medycyny zajmująca się chorobami
spowodowanymi brakiem hormonów, wydzielanych przez wewnętrzne gruczoły. Zostałem
z grubsza poinstruowany jak mam symulować objawy takiej choroby i co mam powiedzieć,
aby znaleźć się na badaniach w szpitalu. Reszty miała dokonać żona Leszka
stwierdzając, że mój stan jest tak poważny, iż muszę się intensywnie leczyć i
pod żadnym pozorem nie mogę pozostawać nadal w obozie. Jednakże wyjście takie
wydawało mi się niemęskim pójściem na łatwiznę, niegodnym nieugiętej postawy,
której przykład dawał mi przez całe swe życie mój Ojciec. Było ono także
niehonorowe i niesolidarne wobec innych internowanych. W obozie nie było znów
aż tak źle. Po namyśle nie przyjąłem więc tej propozycji, choć świadczyła ona o
wielkiej odwadze i oddaniu mych biurowych przyjaciół.
Po dwóch
miesiącach uwięzienia, 19 lutego 1982 r. część internowanych przewieziono z Zaborza
do ośrodka wypoczynkowego „Silesiana” w miejscowości Kokotek
koło Lublińca. Była to, o czym wówczas oczywiście nie wiedziałem,
wyselekcjonowana grupa spokojniejszych internowanych, rokujących nadzieję na
„resocjalizację”. Po ostatecznej obserwacji i selekcji w ośrodku, mieli być
przeznaczeni do spektakularnego zwolnienia do domu w świetle telewizyjnych
jupiterów. Znalazłem się w tej grupie, ale ponieważ Kokotek był o wiele dalej
od Gliwic niż Zaborze, Helenka miała większe
kłopoty z dojazdem na odwiedziny. Mimo to udało jej się tam dojechać.
Przywiozła uspakajające wiadomości z domu i wieści ze świata o powszechnym potępieniu
stanu wojennego, sankcjach ekonomicznych nałożonych na PRL przez Stany
Zjednoczone oraz proklamowanym przez kraje Zachodu dniu 30 stycznia 1982 r.
jako „Dzień solidarności z Solidarnością”.
Dowódcą
ośrodka i ostatecznym selekcjonerem był major SB z Katowic o wiele mówiącym
nazwisku Marian Okrutny. Całe dnie spędzaliśmy zamknięci w pokojach na klucz.
Jedynie na posiłki oraz wieczorami wypuszczano nas małymi grupami do
świetlicy, gdzie było radio i telewizor. Major siadał wówczas z boku,
obserwował nas życzliwie lub dobrodusznie rozmawiał z internowanymi,
przyjaźnie i po ojcowsku tłumacząc słuszność działania władz i oczywistą potrzebę
wprowadzenia stanu wojennego. Większość internowanych, tych sprytniejszych i bardziej
doświadczonych życiowo, połapała się w tej grze i spijając słowa płynące z ust
majora, przytakiwała mu we wszystkim ochoczo. Powinienem był znaleźć się wśród
nich, ale nie mogłem się przełamać. Major Okrutny był ślisko-obrzydliwy
i napawał mnie wstrętem.
Do
„Silesiany” przyjechali przedstawiciele „Comité
International de La Croix-Rouge” z Genewy by obejrzeć warunki
internowania i osobiście wysłuchać naszych ewentualnych skarg i zażaleń.
Towarzyszyła im elegancka pani, oficjalny tłumacz francuskiego przydzielony
pracownikom Czerwonego Krzyża przez rząd PRL. Niektórzy internowani
zadeklarowali gotowość do zaproponowanej im rozmowy „w cztery oczy”, nie
zgodzili się jednak na pośrednictwo pani tłumacz. Ku kompletnej konsternacji
majora zażądali swego własnego tłumacza, takiego do którego mają zaufanie.
Ponieważ odbywało się to w obecności Szwajcarów, którym pani tłumacz tłumaczyła
na bieżąco co się mówi, zaskoczony major Okrutny musiał się zgodzić.
Tym tłumaczem internowanych zostałem ja, gdyż jeszcze w Zaborzu z nudów uczyłem
kolegów francuskiego i wszyscy o tym wiedzieli. W ten sposób elegancka pani
tłumacz, jeśli chodzi o zwierzenia internowanych, pozostała w Kokotku
bezrobotna.
Major
Okrutny poszedł oprowadzać
pracowników Czerwonego Krzyża po ośrodku i z dumą pokazywał luksusowo
wyposażone pokoje w których byliśmy zamknięci, a szef grupy Jean-François
Labarthe przystąpił przy mej
pomocy do wysłuchiwania zażaleń. Tłumaczyłem wszystko wiernie, a internowani
koledzy dawali upust swemu poczuciu doznanej krzywdy, skarżąc się na
niehumanitarne traktowanie, jakiemu byli poddani. Jeden opowiadał jak to ZOMO
w nocy wyważyło łomem i zniszczyło drzwi w jego mieszkaniu przy aresztowaniu,
drugi o tym, że żona jest w ciąży, a on tu siedzi zamknięty. Inny żalił się, że
cierpi na dolegliwości żołądkowe, a dieta w ośrodku internowania mu szkodzi. Po
kolejnej skardze na zimno i ciasnotę w celach w Zaborzu, Labarthe nie wytrzymał i powiedział:
„Drogi panie!
Wiemy doskonale, że ten luksusowy ośrodek to mistyfikacja władz polskich.
Byliśmy także i w innych miejscach, gdzie w Polsce internowani są związkowcy z
Solidarności i dobrze znamy panujące tam warunki. Są one przykre, ale nie na
tyle, aby stanowiły zagrożenie dla waszego zdrowia lub życia. Tak się złożyło,
że przed przyjazdem do Polski odwiedziliśmy więzionych w Chile. Jak wiadomo, w
1973 roku generał Pinochet dokonał tam prawicowego zamachu stanu. Od tego czasu
panuje tam krwawy terror, a przeciwnicy reżimu są bezlitośnie prześladowani. W
najlepszym wypadku przetrzymywani są w więzieniach w warunkach, które urągają
wszelkim pojęciom o humanitarnym traktowaniu człowieka, tak pod względem
warunków pobytu, higieny, opieki medycznej, jak i wyżywienia. Śmiertelność
więźniów jest tam przerażająca. Wam tu w Polsce, jak dotąd, żadna krzywda się
nie dzieje i nie ma żadnego zagrożenia dla waszego zdrowia ani życia. Dlatego
też, poza wsparciem moralnym i kontrolą warunków waszego pobytu, praktycznie
rzecz biorąc, niewiele mamy tu do zrobienia. Nie narzekajcie więc zbytnio.
Cieszcie się raczej, że jesteście więźniami generała Jaruzelskiego, a nie Pinocheta”.
Zrobiło mi
się wstyd tych małostkowych biadoleń mych w gruncie rzeczy rozpieszczonych
przez życie kolegów solidarnościowców, a żalący się związkowiec pomyślał
zapewne, że Labarthe jest w
rzeczywistości prowokatorem nasłanym przez władze. Nie było to jednak prawdą,
gdyż dwa lata później wysłałem do niego do Genewy na adres MCK życzenia na
Święta Bożego Narodzenia. Otrzymałem podziękowanie sformułowane bezbłędnie po
francusku, napisane na ozdobnym papierze firmowym MCK i nie budzące wątpliwości
co do swej autentyczności.
W kilka
dni po wyjeździe pracowników Czerwonego Krzyża odbyło się w „Silesianie”
wielkie telewizyjne „show”. Wyselekcjonowanej grupie internowanych wręczono z
wielką pompą przed kamerami decyzje o zwolnieniu z „ośrodka odosobnienia”.
Zwolnieni mówili do mikrofonu, że zrozumieli na czym polegał ich błąd i że
odtąd nie marzą już o niczym innym jak tylko o tym, by wrócić do swego zakładu
pracy i tam uczciwie, tymi oto „ręcami” które pokazując wyciągali do kamery,
pracować dla dobra swej PRL-owskiej ojczyzny. Od uczestnictwa w tym „show” została wybawiona jedynie
niewielka grupa złożona ze wszystkich tych, którzy zdecydowali się na poufne
rozmowy z MCK oraz z kilku przyłapanych przez majora w świetlicy na słuchaniu
przez radio „Wolnej Europy”. Mnie, jako zaufanego tłumacza internowanych
dołączono też do tej grupy. Major Okrutny uznał, że osobnicy
owi zupełnie nie są zresocjalizowani i nie kwalifikują się do zwolnienia.
Nazajutrz, 8-go marca, nasza grupa została odstawiona obskurną ciasną „suką”(13) do więzienia w Jastrzębiu-Szerokiej
koło Wodzisławia Śląskiego. Helenka musiała odtąd robić
jeszcze dalszą drogę by odwiedzić swego internowanego męża.
Pensjonariusze
„ośrodka odosobnienia” w Jastrzębiu, a było nas tam przeszło 200 osób,
stanowili już grupę bardziej elitarną. Byli to w większości szefowie i
działacze regionalnych władz Solidarności, pracownicy i studenci Wyższych
Uczelni, krnąbrni inteligenci z zakładów pracy oraz wszyscy inni niepokorni,
nie rokujący nadziei na resocjalizację. Dzięki temu stosunki międzyludzkie były
tu bardziej cywilizowane. Odnalazłem tam wielu z tych, których swego czasu na
mych prelekcjach zachęcałem do zakładania Solidarności w ich zakładzie pracy.
Więzienie
w Jastrzębiu było bardziej luksusowe niż w Zaborzu. W celach o wymiarach 3 na
Przypuszczalnie
na skutek zażaleń rodzin na złe warunki panujące w Jastrzębiu, odwiedził nas w
obozie kardynał Franciszek
Macharski z Krakowa. Rozdał
internowanym biblie i książeczki do nabożeństwa oraz obiecał interwencję u
władz w celu poprawy naszych warunków. Istotnie, kilka dni później część
internowanych zwolniono, a resztę 24 marca załadowano ciasno jak śledzie do
więźniarek i wywieziono z obozu w długim konwoju, eskortowanym przez samochody
milicyjne z włączonymi świetlnymi „kogutami”.
Opinia
majora Okrutnego o mej
niereformowalności spowodowała zapewne, że znalazłem się w tej reszcie. W
czasie jazdy usiłowaliśmy zorientować się przez wąskie szpary w zasłoniętych
żaluzjach „suk”, gdzie nas wiozą. Rozeznani w lokalnej topografii odkryli
wkrótce, że przejeżdżamy przez Tychy i Trzebinię. W Krakowie nie było już
wątpliwości, że zmierzamy na wschód. Pilnujący nas zomowcy z satysfakcją dawali
do zrozumienia, że jedziemy „polować na białe niedźwiedzie”. Aby zostawić po
sobie jakiś ślad, zaczęliśmy więc odtąd przez otwory wentylacyjne ryczeć w
miejscowościach, przez które przejeżdżaliśmy: „jesteśmy internowanymi działaczami Solidarności ze Śląska. Wywożą nas
na wschód w nieznane miejsce przeznaczenia. Zawiadomcie o tym naszych kolegów,
działaczy Solidarności podziemnej!”. Konwojujący nas zomowcy pogardliwie
uśmiechali się i ostentacyjnie nie reagowali na nasze rozpaczliwe apele. Dla
podniesienia ducha i w cichej nadziei wywołania u zomowców czegoś w rodzaju
wyrzutów sumienia, śpiewaliśmy pieśń sybiraków „O Panie, który jesteś w
niebie, wyciągnij sprawiedliwą dłoń”,
nie dostrzegając istotnej różnicy: tamci pędzeni byli na piechotę, a my
jechaliśmy.
W ten sposób
minęliśmy Tarnów, Jasło i Krosno. Na zewnątrz zrobiło się na tyle ciemno, że
nie dało się już identyfikować miejscowości, przez które przejeżdżaliśmy.
Wyczuwaliśmy jedynie, że droga ma liczne zakręty, a samochody jechały coraz
częściej na drugim biegu pokonując strome wzniesienia. Wywnioskowaliśmy z
tego, że jesteśmy gdzieś w górach. Od tak długiej jazdy wpadliśmy w końcu w
odrętwienie. Było nam już wszystko jedno. Dopiero nad ranem konwój zatrzymał
się i kazano nam wysiadać. Na horyzoncie niebo szarzało, rodził się blady świt.
Powiało rześkim powietrzem. Zobaczyłem dwa duże murowane piętrowe bloki z
zakratowanymi oknami przedzielone obszernym placem. Całość otoczona wysokim
podwójnym płotem z kolczastego drutu. W rogach stały wysokie wieże strażnicze z
reflektorami. Teren był górzysty, na halach leżały jeszcze płaty śniegu. Był to
obóz pracy dla więźniów w Uhercach
koło Leska w Bieszczadach, nasze nowe „miejsce odosobnienia”. Uzmysłowiłem
sobie, że teraz stało się już właściwie niemożliwe, aby w warunkach stanu
wojennego Helenka mogła dojechać tu,
na drugi koniec Polski.
Było tu
względnie wygodnie, cele niezbyt zagęszczone, choć łóżka piętrowe. Zgromadzeni
tu zostali wszyscy niepokorni, „niereformowalni” internowani solidarnościowcy z
Polski południowo-wschodniej. Zwieziono tu przeważnie osoby o wybujałych
temperamentach, co powodowało że było rojno, a w zależności od składu pensjonariuszy
w celi, albo gwarno i buńczucznie, albo spokojnie i samokształceniowo. Była
skromna biblioteka z kompletem miłej Urzędowi Cenzury pozytywistycznej
beletrystyki, starannie dobranej pod kątem prawidłowej resocjalizacji
więźniów. Można było do woli oddawać się lekturze.
Spotkałem
tu wielu znajomych, od Ryszarda Kuszłeyki z Instytutu
Spawalnictwa, Jana Żelińskiego i Tadeusza
Grabowieckiego z gliwickiej Politechniki
czy Janusza Paczochy z Bytomia, lekarza
Władysława Kostrzewskiego, redaktora Szymońskiego z telewizji Katowickiej, Marka
Gabrysia z gliwickiego
Biprohutu, po Jana Świtonia, syna Kazimierza Świtonia z Katowic,
wielokrotnie aresztowanego działacza opozycyjnego i członka KOR.
Każdy z
internowanych w Uhercach był aktywnym działaczem NSZZ Solidarność, takim który
według władz stanowił zagrożenie dla panującego w PRL-u porządku. Takie
„zagrożenie” dla PRL stanowił na przykład mieszkający w sąsiedniej celi Edward
Smolorz, wnuk powstańca śląskiego walczącego w 1919 roku o
przyłączenie Śląska do Polski. Smolorz był pełnym werwy i
rozsadzającej go energii górnikiem przodowym z kopalni „Rozbark” w Bytomiu. Z
powodu urazu kręgosłupa uszkodzonego mu przez zawał węgla, został skierowany do
lżejszej pracy na powierzchni. Tutaj zajął się tropieniem oszustw, jakich dyrekcje
śląskich kopalń dopuszczały się nagminnie by sztucznie zawyżyć wydobycie węgla
i wykazać wykonanie planu, od czego zależało otrzymanie premii przyznawanej im
przez Ministerstwo. Smolorz wykrył, że odbywało
się to na wiele różnych sposobów, między innymi poprzez rozregulowywanie wag
lub pobieranie kamienia z hałd i ponowne dosypywanie go do węgla. W ten sposób
stał się postrachem dyrekcji kopalń i elementem niebezpiecznym dla porządku
panującego w PRL.
¬
W
uhereckim obozie ruszyła natychmiast kontynuacja podziemnej produkcji filatelistycznej
z poprzednich obozów – znaczków i kopert okolicznościowych obozowej poczty
internowanych. Mimo prymitywnych warunków, jakie mieli do dyspozycji podziemni
poligrafowie, niektóre z nich stały na wysokim poziomie artystycznym.
Oprócz
produkcji filatelistycznej, w Uhercach kwitło także rzemiosło. Wytwarzano całą
gamę pamiątkowych przedmiotów: krzyżyki, święte medaliki i figurki,
okolicznościowe ordery, krzyże Virtuti Militari, historyczne medale i monety,
pionki szachowe będące karykaturami postaci twórców stanu wojennego, kostki do
gry itp. Tworzywem dla tych wszystkich obiektów była gęsta papka ze starannie
przeżutego więziennego razowego chleba, z którego w czasie bardzo długotrwałego
i sumiennego procesu żucia trzeba było wydzielić i wypluć wszystkie łuski,
plewy i grubsze ziarna. Ponieważ zapotrzebowanie na te dzieła sztuki było
bardzo wysokie, nie tylko wśród internowanych ale i strażników więziennych, z
którymi stanowiło przedmiot handlu wymiennego, obozowi artyści zużywali wiele
materiału i wkrótce przestali nadążać z żuciem. Od pewnego więc czasu osoby
zamawiające te przedmioty musiały artyście same dostarczyć potrzebne tworzywo i
osobiście przeżuć wymaganą ilość chleba. Coraz częściej widziało się więc
milczące osoby poruszające bezustannie szczękami i popluwające niezbyt
dyskretnie na boki. Wymagało to wielkiego samozaparcia gdyż przeżuwacz, jeżeli
nie posiadał odpowiedniego treningu i techniki, w krótkim czasie dostawał
nadzwyczaj bolesnego skurczu mięśni twarzy.
|
|
Koperty poczty obozowej
Powoli
ciekły monotonne dni obozowego życia. Jedynym urozmaiceniem były wizyty
zastępcy komendanta więzienia, który odgrywając rolę dobrotliwego
intelektualisty, przynosił nam świeżą prasę i przy pomocy politycznych dyskusji
sondował postęp naszej resocjalizacji. Wielu nabrało się na jego jowialność do
czasu, gdy szczycąc się swym uczestnictwem w interwencji w Czechosłowacji w
czasie „Praskiej Wiosny”
w 1968 r. i lubując się w opisie drastycznych przykładów bezwzględnego
zachowania interwentów w czasie zdobywania lotniska w Pradze, sprowokował nas
do emocjonalnych wypowiedzi odsłaniających fakt naszego zupełnego braku
zresocjalizowania. Inną rozrywką stał się bunt internowanych z pierwszego
piętra naszego bloku. Wybuchł w Wielki Piątek przed Wielkanocą. Internowani
związkowcy, jako solidarni, stanęli w obronie swego kolegi, któremu obozowe
władze odmówiły pozwolenia na kilkudniową przepustkę do domu na Wielkanoc na
ślub kościelny po ślubie cywilnym, który odbył się w obozie. Potraktowane to
zostało jako dowód wyjątkowej złośliwości władz obozu. W proteście internowani
zabarykadowali się więc na swym piętrze i poczęli przez okna robić kocią muzykę
na aluminiowych talerzach oraz wyrzucać na zewnątrz połamane wyposażenie cel.
Podpalone i wyrzucone w nocy na zewnątrz sienniki utworzyły niewielki, choć
malowniczo wyglądający płonący stos pod oknami.
Władze
obozu zareagowały histerycznie: rano cały teren więzienia otoczony był z
zewnątrz gęstym kordonem zomowców i wojska. Uzbrojeni po zęby milicjanci w
hełmach i śmiesznych zbrojach z tarczami szturmem zdobyli pierwsze piętro
budynku. Spacyfikowano rozgorączkowanych związkowców, a najbardziej krewcy
zostali wywiezieni do rzeszowskiego więzienia Załęże. Wszyscy pozostali internowani
po osobistej, bardzo przykrej rewizji zostali wyprowadzeni pod eskortą na plac
apelowy, a w celach w tym czasie klawisze przeprowadzali „kipisz”(14). Szukali broni i
innych ostrych narzędzi służących zwykle więźniom do buntu. Znaleźli kilka
chirurgicznych skalpeli przeznaczonych do prac grawerskich przy produkcji
stempli do znaczków poczty obozowej, wpadły także dwa z trzech przemyconych do
obozu odbiorników tranzystorowych, przy pomocy których słuchaliśmy potajemnie w
nocy wiadomości z radia Wolna Europa i Głosu Ameryki. Trwało to wszystko dość
długo i zmarzłem mocno. Znów dały mi się we znaki bóle zatok i powróciły ataki
migreny. Dla rozgrzewki próbowaliśmy nawiązać przez druty rozmowy z
otaczającymi nas żołnierzami by im wytłumaczyć kim jesteśmy, co się stało i że
są wykorzystywani w niegodnym celu przeciwko swym braciom – robotnikom i
związkowcom. Żołnierze, rozstawieni gęstym kordonem na przemian z zomowcami i
równie jak my przerażeni tą sytuacją udawali że nas nie słyszą, choć widać było
jak strzygą uszami i nadsłuchują. Kilku najbardziej odważnych dało nam jednak rękami
dyskretne znaki przyjaźni.
Od tego
czasu emocje w obozie opadły, atmosfera stała się mniej bojowa, a górę wzięli
pragnący spokoju wyciszeni intelektualiści.
Święta
Wielkanocne były w Uhercach smutne, choć obfite. Byliśmy już w tym czasie doskonale
i systematycznie zaopatrywani w delikatesowe artykuły żywnościowe przez nasze
rodziny, anonimowe osoby, dzieci szkolne, Kościół, a nawet ofiarodawców z
zagranicy. Szczególnie obfite zaopatrzenie mieliśmy na Wielkanoc. Ofiarodawcy
prześcigali się w dostarczaniu nam tradycyjnego święconego w ilościach
przewyższających zapewne to, co sami mieli w domu na stole. Mieliśmy tak wielką
obfitość słodkich bułek z lukrowym napisem „Dla
internowanych od dzieci ze szkoły podstawowej Nr … w …....”, szynek, baleronów, wędlin, kawy
i czekolady, że pilnujący nas strażnicy oraz SB-eccy rezydenci z przekąsem
zauważali, że sami chętnie daliby się internować, byle mieć na swym stole takie
frykasy. Mimo dumnego słowa „Solidarność” wypisanego na naszych sztandarach, w
proteście przeciwko niedawnemu bezlitosnemu zdławieniu naszego buntu,
ostentacyjnie i bezwstydnie objadaliśmy się tymi wspaniałościami na oczach
więziennych rezydentów SB-eckich, nawet nie myśląc, aby ich nimi poczęstować.
A w kraju była w tym czasie wielka nędza – brakowało wszystkiego, szczególnie
żywności. Dawał o sobie znać włoski strajk rolników z Solidarności
Rolniczej. Wobec krążących uporczywie pogłosek, że brak żywności w Polsce
spowodowany jest jej masowym wywozem do Rosji, rolnicy bojkotowali państwowy
skup płodów rolnych.
Helenka dokonała niebywałego
wyczynu i wraz z Andrzejem wybrała się na
Wielkanoc do Uherc. Osiągnięcie było tym większe, że przyjechali samochodem, a
benzyna była na kartki. Przysługujący miesięczny limit wystarczał z biedą na
ćwierć trasy do Uherc, nie mówiąc o powrocie. Jednakże solidarność
społeczeństwa była nadzwyczajna. Jadącym do internowanych odstępowano swe
przydziały paliwa i nierzadko zdarzało się, że pracownicy stacji benzynowych,
gdy im się mówiło „jedziemy do obozu odwiedzić internowanego męża i ojca”, nie
żądali kartek i nalewali pełny zbiornik. Helenka zatrzymała się u
Rusinów na Rusinowej Polanie, a w jeździe do Uherc
towarzyszył jej Staszek Rusin ze swym synem, któremu chciał pokazać jak PRL
traktuje przedstawicieli klasy robotniczej. Trafili akurat na najbardziej
spektakularny moment buntu w obozie, gdy staliśmy zmarznięci na placu, otoczeni
kordonem wojska. Oczywiście nie zostali dopuszczeni do spotkania, mogliśmy
sobie tylko pomachać z daleka. Zobaczyliśmy się dopiero po świętach, gdy
sytuacja już była unormowana.
Dostałem
porcję nowych wiadomości rodzinnych. Dowiedziałem się, że Kasia w Paryżu, powodowana
patriotycznym odruchem, motywowana dodatkowo chęcią sprzeciwu wobec internowania
swego ojca, aktywnie uczestniczy w tłumnych manifestacjach protestacyjnych,
jakie od 13 grudnia odbywają się na ulicy de
Talleyrand przed polską ambasadą. Otrzymałem zastrzyk optymizmu
usłyszawszy o planach Helenki zakupu wiejskiego
gospodarstwa w Kręsku na Mazurach, tam gdzie okolica była piękna, a ona i Ania były zauroczone
krajobrazem. Życie musi toczyć się dalej, a mnie w końcu wypuszczą przecież na
wolność. Moglibyśmy wtedy spokojnie tam zamieszkać i żyć z gospodarstwa, a
Andrzej mógłby kontynuować
studia rolnicze w Wyższej Szkole Rolniczej w pobliskim Olsztynie.
Zacząłem patrzeć na przyszłość z większą pogodą ducha. Helenka po naszym spotkaniu
wyniosła w staniku z obozu kolejny pokaźny plik kartek, na których spisywałem
obozową wierszowaną twórczość poetycką w celu uratowania jej dla potomności.
Wyszukiwał ją na moją prośbę i znosił mi do odpisania Janusz Paczocha, późniejszy pierwszy solidarnościowy prezydent Bytomia po
1989 roku, a potem prezes Głównego Urzędu Ceł w Warszawie.
Do obozu
w Uhercach często przyjeżdżali działacze społeczni usiłujący pomóc internowanym
i podnieść ich na duchu. Odwiedzali nas tam przedstawiciele Prymasowskiego
Komitetu Pomocy Osobom Pozbawionym Wolności, a wśród nich działacze opozycyjni
– aktorka filmowa Halina Mikołajska i Staś Czartoryski, potem znany z wystąpień przeciwko rządom komunistycznym
biskup przemyski Ignacy Tokarczuk, a w końcu pracownicy Międzynarodowego Czerwonego Krzyża.
Spotkałem się ponownie z Jean-François Labarthe i znów naraziłem się
obozowemu rezydentowi SB, pomagając Szwajcarom w charakterze tłumacza przy
rozmowach z internowanymi. Wiedziałem, że już mi to i tak nie może więcej
zaszkodzić, bo jestem wśród tych, którzy są przeznaczeni do siedzenia do samego
końca. Skorzystałem jednak z okazji by go poprosić o interwencję w sprawie
skierowania mnie na leczenie do szpitala z powodu nasilających się i coraz
bardziej dokuczliwych migren i bólów reumatycznych. Bezskutecznie prosiłem o
to wciąż szefa więziennej izby chorych. W cywilnym życiu był on dotąd
felczerem, a dzięki stanowi wojennemu awansował na więziennego lekarza.
Potrafił świetnie zaadministrować tabletkę aspiryny. Decyzja o hospitalizacji
internowanego przerastała jednak jego kompetencje.
W
uhereckim obozie ukształtował się trzon stałych, zasiedziałych pensjonariuszy,
przewidzianych prawdopodobnie do trzymania „w odosobnieniu” aż do końca stanu
wojennego. Zdarzały się jednak również i nieliczne przypadki zwolnienia do
domu, a ich kryteriów ani logiki nie byliśmy w stanie rozszyfrować. Przybywali
także i nowi zatrzymani. W ten właśnie sposób pojawił się w kwietniu w Uhercach
nasz znajomy, młody student i działacz NZS Janusz Moszyński, ten sam który w 1975 r. uczestniczył w pamiętnym spływie
kajakowym na Mazurach z moimi dziećmi i Karolinką Rey, córką Maryńci z
Montrésor. Przybywali także do Uherc internowani z innych, likwidowanych obozów
lub więzień. Był więc stały ruch pensjonariuszy, co umożliwiało wymianę
informacji. Dochodziły dzięki temu wiadomości również i od Lecha Wałęsy, internowanego tuż przy granicy z ZSRR w rządowym ośrodku
wczasowym Arłamów,
odległym od Uherc o prawie
Gdzieś w
połowie maja mnie wraz z kilku innymi internowanymi kazano spakować swe rzeczy.
Wraz z eskortującym nas obozowym strażnikiem zostaliśmy załadowani do „suki”.
Przez całą drogę zastanawialiśmy się co to ma znaczyć i gdzie nas wiozą.
Indagowany strażnik nie chciał nic powiedzieć. Wylądowaliśmy na oddziale
chorób wewnętrznych szpitala w powiatowym mieście Sanoku.
Był to efekt interwencji Jean-François Labarthe z MCK.
Szpital
w Sanoku okazał się oazą spokoju, dobroci i serdeczności okazywanej nam przez
lekarzy i personel pomocniczy. Wspaniały ordynator doktor Stanisław Lewek zaczął od wykazania
dowodu niezwykłej odwagi: z miejsca wyrzucił na szpitalną portiernię naszego
obozowego strażnika, który usiłował zagnieździć się na korytarzu przed salą
chorych, w której zostaliśmy umieszczeni. Pielęgniarki prześcigały się w
okazywaniu nam dowodów swej życzliwości. Przynosiły prasę i robiły zakupy w
mieście. W szpitalu były radia i telewizor. Mogłem więc uzupełnić moje
wiadomości o aktualnej sytuacji w kraju i na świecie, w tym o angielskiej
operacji wojskowej na Falklandach.
Dzięki szpitalnym telefonom mogliśmy bez przeszkód rozmawiać z naszymi
rodzinami w domu. Można było brać prysznic do woli. Było tu jak w jakimś
cudownym sanatorium.
Sąsiednie
łóżko zajmował cierpiący z powodu uszkodzonego kręgosłupa przywieziony z Uherc
wraz ze mną Edzio Smolorz, niezłomnie nastawiony do komuny bojowo i krytycznie. Już
po kilku dniach, nie bacząc na podsłuch telefoniczny, zaczął wydzwaniać na
Śląsk do swych licznych związkowych kolegów by omówić z nimi plany na „po
wojnie”, przyprawiając ich tym zapewne o wielkie stresy. Po nocach uczył
pielęgniarki pieśni rewolucyjnych, a w gabinecie ordynatora na jego służbowej
maszynie do pisania przepisywał przynoszone mu przez nie ulotki o treści
wybitnie „antysocjalistycznej”. Narażał tego dzielnego lekarza na wielkie
niebezpieczeństwo, mogące skończyć się nawet więzieniem. Doktor Lewek znosił to wszystko z
godną podziwu odwagą i stoickim spokojem, nieznacznie tylko mrucząc pod nosem.
Wkrótce
zjawiła się w szpitalu Helenka. Przywiozła bieliznę i słodycze. Były to pierwsze, upalne
dni czerwca. Poszliśmy z Helenką, Edziem Smolorzem i jego żoną opalać
się za pawilon szpitalnego laboratorium. Był tam, pomiędzy ścianą budynku a
płotem, za którym biegła boczna dróżka, jedyny na terenie szpitala ustronny
wąski pasek ziemi porośnięty trawą i łopianami, na którym można było rozłożyć
koc. Leżeliśmy tam więc na kocach rozebrani do połowy, opalaliśmy się i
rozmawiali. Za szpitalnym ogrodzeniem z ażurowej metalowej siatki wąską dróżką
szły stare wiejskie babinki, wracające chyba z popołudniowych nieszporów. Z
powodu mojej gęstej sześciomiesięcznej brody wzięły mnie widocznie za jakiegoś
czcigodnego popa, bo przechodząc obok zaczęły się nam nisko kłaniać, robiąc
trzykrotny znak krzyża. Wywołało to wybuchy tłumionego śmiechu ze strony
Helenki i Edzia Smolorza.
Helenka pojechała do domu,
ale nie minęły dwa tygodnie, jak znów się zjawiła samochodem w Sanoku. Na
stacjach benzynowych w dalszym ciągu nalewano benzynę bez kartek, gdy się
powiedziało, że jedzie się do internowanego.
Wśród
internowanych rozpowszechniano wówczas pogłoski o względnie łatwej możliwości
otrzymania paszportu emigracyjnego. W ten prosty sposób władze stanu wojennego
chciały pozbyć się z kraju opozycjonistów, dostając równocześnie do ręki
doskonały propagandowy argument o niskim poziomie patriotycznej świadomości
związkowców, tak lekko wyrzekających się ojczyzny. Z tych samych powodów, dla
których byłoby to władzom na rękę, ani Helenka, ani ja nie mieliśmy w gruncie rzeczy ochoty opuszczać
Polski, zostawiać tu naszego dorobku i zaczynać wszystkiego od nowa.
Analizowaliśmy wówczas przelotnie ewentualność przygotowania we Francji gruntu
na moje przybycie – możliwość leczenia, mieszkania i pracy. Skorzystałem z
okazji, by przekazać porcję obozowej twórczości poetyczno-literackej z prośbą o
wywiezienie i przesłanie do Instytutu
Polskiego w Londynie.
Pod
koniec czerwca Helenka znów przyjechała na
kilka dni do Sanoka. Na zaproszenie niezmiernie życzliwych doktorostwa Lewków
zamieszkała u nich w domu. W tym czasie już zupełnie przestaliśmy w szpitalu
być pilnowani, a więzienny posterunek w szpitalnej portierni został
zlikwidowany. Obóz w Uhercach zaczynał jednakże coraz bardziej usilnie
dopominać się o nasz powrót, szczególnie po ucieczce ze szpitala jednego z
internowanych. Wszelako doktor Lewek jak dotąd potrafił
skutecznie się temu przeciwstawić twierdząc, że jeszcze nie jesteśmy wyleczeni.
W prywatnych rozmowach ze mną doktor jednakowoż nie ukrywał, że z wyjątkiem
Edzia Smolorza, którego kręgosłup jest rzeczywiście w kiepskim stanie,
wszyscy pozostali internowani są zdrowi jak ryby i nic im nie brakuje.
Rankiem
14 lipca 1982 r., akurat w dzień francuskiego święta narodowego, przyjechała po
nas do szpitala więzienna „suka”. Wszystkim pensjonariuszom Uherc kazano się
ubrać, zabrać rzeczy i wsiadać. Znowu wieziono nas gdzieś w nieznane, bez
słowa wyjaśnienia, jak pakunki. Zajechaliśmy z powrotem do więzienia w
Uhercach. Tu w kancelarii wręczono nam decyzje o zwolnieniu z „miejsca
odosobnienia”, zwrócono dokumenty osobiste, dano pieniądze na bilet powrotny i
kazano wynosić się do domu. Po siedmiu miesiącach internowania byłem znowu
wolny – byłem jednym z grupy 913 osób zwolnionych wówczas z internowania przez
władze z okazji święta narodowego 22 lipca. Wyszliśmy z więzienia i poszliśmy
do miejscowego proboszcza aby wpisać się do księgi pamiątkowej, którą
prowadził dla osób internowanych w uhereckim więzieniu. Wyszedłszy za bramę
więzienia, obejrzałem się do tyłu by dokładnie utrwalić sobie w pamięci to
miejsce. Uczyniłem to wbrew ostrzeżeniom bardziej bywałych kolegów, którzy
powoływali się na więzienny przesąd mówiący, że kto wychodząc z więzienia odwróci
się do tyłu i na nie spojrzy, ten znów tam wróci. W moim przypadku przesąd nie
sprawdził się.
Tymczasem
w uhereckim obozie nadal panował niezmiennie hajdamacki duch bojowy. W jaki
sposób zatruwali życie więziennym klawiszom internowani w Uhercach? Opisuje to
dokładnie dokument Nr. 42 – Notatka
Służbowa z kontroli, spisana w dwa miesiące potem, będąca czymś w rodzaju
lamentu i płaczliwej wyliczanki „negatywnych” zachowań internowanych,
przeciwstawiających się „ustalonemu porządkowi w następujących formach”(15): „utrudniali
przeprowadzanie apeli przez chowanie się pod łóżkami, wyłamali kratę w
pawilonie, uszkodzili siatkę spacernika, spowodowali awarię światła, wybili
szybę w dyżurce oddziałowego ......”
Ponadto „dopuszczali się czynnej napaści na funkcjonariuszy, wylewali
na nich gorącą wodę, grozili im i ubliżali, organizowali demonstracje na placu
spacerowym połączone ze śpiewaniem pieśni o treści antypaństwowej ......” Na domiar złego „wytwarzali nielegalne
pieczęcie, emblematy, rysunki, transparenty i piosenki (sic) o treści
wymierzonej w organa władzy, stanowi wojennemu i ZSRR, przemycanych poza
ośrodek przy pomocy rodzin i kleru”. Wyraźne zgorszenie autorów „Notatki”
wywołał fakt, iż „grupa
internowanych odmówiła przyjęcia śniadania podając jako motyw, że nie lubią
zupy mlecznej”. Kontrolerzy stwierdzają na koniec z rozbrajającą
szczerością, że „w rozmowach funkcjonariusze, oceniając stosunek
internowanych do siebie, wskazywali na demonstracyjną nienawiść do oficerów
przy jednoczesnej aprobacie służby oddziałowego. Funkcjonariusze wykazywali
zmęczenie psychiczne i fizyczne .......”
Jeden z wniosków pokontrolnych brzmiał: ”Internowani otrzymują w nadmiernych ilościach
pomoc materialną od instytucji charytatywnych, a zwłaszcza Episkopatu,
miejscowego kleru, PCK i MCK, co wzmacnia poczucie bezpieczeństwa internowanych
i domniemanie słuszności występowania z określoną ideologią”.
Jakże ciężka,
niewdzięczna i niebezpieczna musiała być służba funkcjonariuszy służby
więziennej w Uhercach, nie mówiąc o SB-eckich rezydentach oddelegowanych do
tego obozu!
¬
Gdy po
powrocie do Gliwic zjawiłem się w Biurze, koledzy sprawili mi owacyjne przywitanie
z kwiatami. Drzwi od mojego pokoju w Zespole Generalnego Projektanta nie
zamykały się. Bez przerwy ktoś przychodził by mi złożyć życzenia i zobaczyć jak
wyglądam. Byłem mocno zażenowany, bo nie spodziewałem się aż tak gorącego
przyjęcia, a po siedmiu miesiącach internowania nie wyglądałem nadzwyczajnie –
rysy miałem ściągnięte, a broda i wąsy wyrosły mi dość pokaźne.
Autor po zwolnieniu z
obozu internowanych.
Lipiec 1982 r.
1) Dziennik
Telewizyjny.
2) wskutek strajku dokerów w porcie czekał na
wyładunek statek z owocami cytrusowymi. Ponieważ w PRL cytryny były rarytasem,
więc prasa lała krokodyle łzy z tego powodu.
3) Komitety partyjne.
4)
Babiuch i Pyka.
5) Edward Babiuch, człowiek niskiego wzrostu, był
premierem sześć miesięcy: od lutego do sierpnia 1980 roku.
6) Tadeusz Pyka, wicepremier stojący na czele Komisji
Rządowej „Do rozpatrzenia postulatów załóg i problemów Wybrzeża”.
7) Jan Szydlak, przewodniczący CRZZ – Centralnej
Rady Związków Zawodowych, reżimowej organizacji związkowej.
8) Stefan Olszowski, za swe zbyt radykalne
poglądy odwołany ze składu KC na VIII Zjeździe PZPR w lutym 1980 r. i na
pociechę mianowany ambasadorem w NRD.
9) Międzyzakładowy Komitet Strajkowy.
10) Zastąpił Szydlaka na stanowisku
przewodniczącego CRZZ.
11) zarówno Gierek jak i
Babiuch mieli na imię Edward.
12) w więziennym żargonie:
więzienie w więzieniu. Prymitywna cela, gdzie umieszcza się krnąbrnych
więźniów.
13) w więziennym żargonie:
popularna nazwa okratowanego samochodu do przewozu więźniów.
14)
w więziennym żargonie: rewizja, drobiazgowe przeszukanie pomieszczenia.
15) Publikacje
Instytutu Pamięci Narodowej, „Stan wojenny w dokumentach władz PRL
(1980-1983)”. Dokument Nr 42. Notatka Służbowa z przeprowadzonej wizytacji
w Ośrodkach Odosobnienia w Uhercach, Łupkowie i Załężu-Rzeszowie. Warszawa, 13
września 1982. (pisownia cytatów oryginalna).