Wacław Mauberg
SAGA ZWYKŁEJ RODZINY
Wspomnienia
nie zawsze sielskie
i apolityczne
ZAKOŃCZENIE
W |
1996
roku osiągnąłem wiek 65 lat i uzyskałem prawo do emerytury. W złudnym
przekonaniu o niezachwianej pozycji wytwórni MALWA na lokalnym rynku i dalszej
kontynuacji jej niezłej kondycji finansowej, w nierozsądnym geście próżności, a
częściowo także i w patriotycznej chęci oszczędzenia wydatków budżetowi mego
kraju, lekkomyślnie zrezygnowałem z pobierania emerytury i zaniechałem
dokonania niezbędnych ku temu formalności administracyjnych. Życie ukarało mnie
za to bezlitośnie kilka lat później, gdy dochody z wytwórni spadły na tyle, że
każda złotówka zaczęła się liczyć. Musiałem schować ambicję do kieszeni i
złożyć wniosek o emeryturę.
Przyznane mi wówczas świadczenia zostały jednakże
naliczone w śmiesznie niskiej kwocie w stosunku do stażu mej pracy i osiąganych
dotychczas zarobków. Stało się tak wskutek zmiany przepisów, dokonanych w
międzyczasie przez tę niestety prawicową większość sejmową, na którą
głosowałem. Niektóre, w dobrej wierze przyjmowane ustawy, nie były do końca
przemyślane. W wielu, podobnych do mojego emeryckich przypadkach, okazały się
niespójnymi wewnętrznie bublami prawnymi. Wyprostowanie tego stanu rzeczy
zajęło mi kilka lat, wymagało długotrwałego procesu sądowego przy wydatnej
pomocy mecenas Ewy Bojarskiej oraz oświadczeń
i sądowych zeznań wielu byłych kolegów z pracy w Biurze Projektów.
Tymczasem przepaść pomiędzy możliwościami finansowymi
pokolenia naszych dzieci, pracujących i zarabiających w warunkach obecnej
Polski mającej wkrótce
stać się członkiem Unii Europejskiej, a wysokością emerytury ich rodziców,
naliczaną na podstawie zarobków pochodzących z okresu zgrzebnego PRL-owskiego socjalizmu, powiększała się nieubłaganie w
przerażającym tempie, na niekorzyść tych ostatnich. Dogorywająca wytwórnia farb
miała z roku na rok coraz mniej zamówień, aż w końcu zbliżyła się do granicy
opłacalności. Od tego też czasu powróciła konieczność drastycznego ograniczania
naszych wydatków, nie zawsze uzmysławiana sobie przez młode pokolenie.
Także i stopniowa detronizacja z pozycji przodownika
stada na rzecz młodych, nieuchronna w pewnym okresie życia każdego męża i ojca,
jest dla mężczyzny niełatwym procesem. Trzeba jednakże przeżyć go z godnością,
wyróżniając jego strony pozytywne i minimalizując negatywne.
Otaczający nas świat i nasze życie z każdym dniem również
dziwnie zaczęły tracić na blasku. Coraz bardziej stawały się jakby obce i
wrogie i coraz częściej zaczynaliśmy z Helenką wracać w
myślach do lat ubiegłych. Nie dlatego, że tęskniliśmy do PRL-u. Zupełnie nie. Minione czasy stawały się jednak we
wspomnieniach jakby coraz bardziej beztroskie, a ich niechlubny PRL-owski okres
stopniowo zatracał swój dotychczasowy złowieszczy wyraz. Obecny, tak nagminnie
występujący brak wszelkich moralnych hamulców, merkantylizm, szaleńcza pogoń za
pieniądzem, brutalna wzajemna drapieżność i powszechne poczucie zagrożenia,
wówczas bez wątpienia nie istniały. Były wtedy jakby złem, trapiącym dotychczas
wyłącznie bardzo wąską grupę ludzi na najwyższych stanowiskach partyjnego
aparatu władzy, nie dotyczącym szarego ogółu społeczeństwa.
Czy to pamięć, w miarę oddalenia, zaciera ponurą
niewolę czasów PRL-u? A może po prostu czasy, gdy byliśmy młodzi, jawią
się nam zawsze w wyidealizowany sposób? Nasze siły fizyczne pozwalały wówczas
na większy wysiłek, a odporność psychiczna umożliwiała bardziej bezkarne
znoszenie stresów życia w t.zw. socjalizmie.
Zapoczątkowana przez totalitarne reżimy, najprzód bolszewicki a potem nazistowski, reguła zupełnego
podporządkowania sobie społeczeństwa i negacji jego prawa do podmiotowości,
owocuje coraz bardziej powszechnym w świecie lekceważeniem życia. Doprowadza to
do braku traktowania ludzkiego życia jako wartości nadrzędnej, a w konsekwencji
do niebywałego rozpowszechnienia gwałtu i terroryzmu jako sposobu egzekwowania
słusznych lub urojonych żądań. Telewizja odgrywa niestety niemałą i negatywną
rolę w masowej promocji tych brutalnych zachowań i oswajaniu z nimi delikatnej
psychiki młodzieży już od najwcześniejszych lat.
Wiele zaczyna wskazywać na to, że znajdujemy się u
schyłku pewnej epoki. Wiek XXI istotnie stanowi chyba cezurę, początek nowego
świata i nowego na nim porządku.
Jedną z przyczyn może być fakt, że jest nas na świecie
chyba już zbyt dużo. Świat robi się za ciasny dla tak wielkiej ilości
mieszkańców, a tam gdzie rośnie ilość, maleje cena. Zgodnie z bezlitosnym
prawem podaży i popytu, życie pojedynczego człowieka traci na wartości. Z
drugiej strony zaludnienie ziemi osiąga taki kres, w którym tak duża ilość
ludzi, dysponujących środkami masowej zagłady doprowadzonymi do takiej
perfekcji technicznej, nie może już wspólnie mieszkać w sposób zgodny.
Antagonizmy międzyludzkie, plemienne, religijne czy rasowe, zbyt łatwy dostęp
do broni dla zbyt dużej ilości szaleńców, a także coraz bardziej powszechnie
występująca ksenofobia i nietolerancja nie mogą już nie kończyć się inaczej,
jak wywoływaniem konfliktów globalnych, zagrażających przetrwaniu całej
ludzkości.
Okazuje się, że ludzkość nie dorosła jeszcze do
poziomu intelektualnego, pozwalającego na rozumne korzystanie z przeogromnych
możliwości, jakie jej daje osiągnięty rozwój technologiczny. Jesteśmy wciąż na
poziomie wymagającym nałożenia ograniczającego nas kagańca, a teoria o
potrzebie światowego żandarma znajduje ciągle swe potwierdzenie. Należy tylko
życzyć sobie, aby tym żandarmem była siła ucywilizowana, posiadająca
demokratyczne tradycje, ugruntowane od pokoleń w sposób trwały.
Bezprecedensowy akt terroru, jakim był atak na
wieżowce World Trade Center w Nowym Jorku w dniu 11
września 2001 roku jest tego jaskrawym dowodem. Historyk powie pewnie kiedyś,
że wiek XX skończył się definitywnie tego dnia o godzinie 8.45 nowojorskiego
czasu. Wtedy to ufna, otwarta, silna Ameryka ugodzona
została w samo serce.
Manhattan – wieże World Trade Center
Precyzyjny skrytobójczy zamach terrorystów-samobójców,
który dosięgnął tysięcy niewinnych ludzi, w istocie rzeczy wymierzony został w
światowy demokratyczny ład swobód i wolności. Tym razem śmierć cywilnych ofiar
nie była jednak ubocznym skutkiem działań wojennych prowadzonych przez armie
krajów będących ze sobą w stanie wojny, lecz celową akcją pojedynczych
fanatyków. Posłanych nie przez rząd wrogiego narodu, lecz finansowanych przez
pojedynczego szaleńca, opętanego manią nienawiści wobec obcej mu cywilizacji.
Ironią losu jest, że to właśnie ta technologicznie zaawansowana, demokratyczna
i otwarta na ludzi cywilizacja umożliwiła zamachowcom zarówno swobodę
działania, jak i wytworzyła środki techniczne wykorzystane dla realizacji
zbrodniczych celów. Czyżbyśmy byli świadkami autodestrukcji naszej cywilizacji?
11 wrzesień 2001 roku, godzina 9:03
Kolejny Boeing wbija się w drugi wieżowiec. Z ognia i
gruzów po storpedowanych wieżowcach Manhattanu wyłania się
nowa nieznana epoka. Niesie więcej niepewności, obaw i pytań aniżeli nadziei na
likwidację nieuchwytnego śmiertelnego wroga naszej cywilizacji –
międzynarodowego terroryzmu. A jest to dopiero początek nieznanego, które czeka
ludzkość.
Niewiadoma wizja tej trwożnej przyszłości rysuje się
niepokojąco. Współczuję pokoleniom mych dzieci i wnuków. Będą zmuszone żyć w
nieprzyjaznym świecie i niebezpiecznych czasach, jakie nadchodzą.
Konflikty pomiędzy współżyjącymi dotychczas we
względnym pokoju różnorakimi grupami ludzkimi – etnicznymi, narodowościowymi,
religijnymi czy cywilizacyjnymi wybuchają obecnie z wielką siłą nadspodziewanie
łatwo. Spowodowane jest to po części także i coraz większą dostępnością tych
zdobyczy cywilizacji, do których ludzkość jeszcze nie dorosła: rozwojem technik
globalnej komunikacji i środków masowego niszczenia. Konflikty w Irlandii, kraju Basków, kotle bałkańskim, Czeczenii, Palestynie i Iranie, konieczność zbrojnej interwencji w Afganistanie i Iraku są tego
najlepszym dowodem. Ograniczam się tylko do tych geograficznie nam
najbliższych. Podobnych innych są jeszcze w świecie dziesiątki. Na kuli
ziemskiej wojna, zniszczenie, akty ludobójstwa, wandalizmu i zbydlęcenia trwają
bez przerwy.
Każda ze zwaśnionych stron ma swoje partykularne,
zdawałoby się niezaprzeczalnie słuszne racje. Żadna z nich jednak nie uznaje
racji strony przeciwnej, ani obowiązku stosowania racji uniwersalnej –
kompromisu. Każda z nich, w walce o swoje dobro, dąży do unicestwienia
przeciwnika. Stosowanie tej zasady w skali globalnej, przy dzisiejszych
możliwościach technicznych zaczyna zagrażać egzystencji całej już ludzkości.
A może nadszedł czas, aby w dobie powszechnej
globalizacji zweryfikować także i kryterium dobra i zła? Może niekoniecznie:
—
dobrem jest to, co nie jest sprzeczne z prawami natury i co nie zagraża mnie
ani memu bliźniemu,
lecz może raczej:
—
dobrym jest takie zachowanie, które nie zagraża planecie, na której żyjemy,
ogranicza osobistą wolność jednostki w możliwie najmniejszym stopniu i w
perspektywie – maksymalnie służy celowi nadrzędnemu, jakim jest przetrwanie całej
ludzkości na Ziemi?
Stawiam to pytanie moim dzieciom i wnukom. Wierzę, że
znajdą na nie właściwą odpowiedź. Kończę moje wspomnienia życząc następnym
pokoleniom tak bardzo potrzebnego im hartu ducha. Oczekuje ich wiele trudnych
wyzwań. Będą musiały z godnością stawić im czoła.
¬ ¬ ¬
Wkroczenie w wiek emerytalny jest także właściwą porą
do podsumowania dokonań i sporządzenia życiowego bilansu.
W stosunku do olbrzymich ambicji, które leżały u
podstaw mego działania i włożonego wkładu pracy – jest on raczej mizerny. Nie
zrobiłem znaczącej kariery – ani zawodowej czy naukowej, ani na niwie
samorządowej czy politycznej. Nie osiągnąłem także większych sukcesów
finansowych.
Pod koniec życia mogę mieć jednakże tę niewątpliwą
satysfakcję, że gdy nadszedł właściwy moment, nie byłem biernym, lękliwym
obserwatorem historycznych wydarzeń. W niewielki sposób, na miarę mych
skromnych możliwości, aktywnie wziąłem udział w wielkim społecznym wysiłku
demontażu komunizmu w mym kraju i miałem szansę dołożyć swoją małą cegiełkę do
wspólnego dzieła powrotu Polski do rodziny
wolnych narodów świata.
Spełnienie marzeń milionów Polaków, upadek PRL i komunizmu
oraz szczęśliwe zakończenie perypetii mego życia uznaję za tym bardziej
wyjątkowe, że w czasach mej młodości nikt nie marzył nawet, iż rozpad imperium
zła możliwy będzie jeszcze za życia naszego pokolenia.
Pod koniec życia mogę mieć także i tę satysfakcję, iż
w niewątpliwy sposób udało mi się pozytywnie wpłynąć na przyszłość mych dzieci
i pośrednio umożliwić im dokonanie tego, czego mnie się nie udało. Z całym
szacunkiem dla ogromnego wkładu ich własnej pracy i wysiłku jaki moje dzieci
włożyły w ukształtowanie swej przyszłości jest niewątpliwe, że ich obecna
sytuacja życiowa jest wynikiem także i szeregu innych przyczyn. Ich początkowi
dała ma decyzja o rezygnacji z wygodnego potulnego życia w PRL-u i ryzykownego rzucenia się na głębokie wody
szukania pracy na Zachodzie w najmniej ku temu korzystnym momencie politycznym
zimnej wojny, a także i trudnym okresie życia rodziny. Nadchodziły właśnie
narodziny Andrzeja, a Helenka miała pozostać
w Polsce zupełnie sama.
Byliśmy bowiem zdani wówczas tylko wyłącznie na własne siły – nasi rodzice
udzielili nam już tej pomocy, na którą było ich stać. Byliśmy dorośli i reszty
musieliśmy dokonać już sami.
Był to punkt zwrotny w historii mojej rodziny, jedna z
tych życiowych decyzji, które zmieniają bieg wypadków w sposób radykalny, a ich
konsekwencje są dalekosiężne. Historia rodziny nie tworzy się sama, tworzą ją
jej członkowie i ich konkretne decyzje. Jedną z wielu istotnych konsekwencji
mej ówczesnej decyzji stały się narodziny 17 uroczych istot – dzieci moich
dzieci.
Dramatyczna decyzja o wyjeździe na Zachód mimo daleko
idącego braku entuzjazmu Helenki oraz
determinacja i konsekwencja w jej realizacji dały początek całemu ciągowi tych
dalszych wydarzeń, które doprowadziły do dzisiejszego stanu rzeczy. Gdybym w
1962 roku pozostał w Polsce, nasze życie potoczyłoby się całkowicie inaczej. Z
dużą dozą prawdopodobieństwa można by przypuszczać, że szanse na istotny wzrost
standardu życiowego rodziny którą założyłem, byłyby niewielkie. Moje dzieci
ugrzęzłyby w PRL-u, a mizerne dochody w Instytucie i skromne mieszkanie w
Gliwicach pozostałyby naszym udziałem na
długie lata, a może nawet i do dziś.
Nie takie były moje zamiary, nie taka była moja wizja
przyszłości rodziny którą założyłem i nie w takim kierunku popychała mnie
ambicja.
Gliwice, listopad 1999 – lipiec 2003 r.
Aby być jednakże zupełnie obiektywnym, trzeba także
wziąć pod uwagę inny, ewentualnie możliwy rozwój wydarzeń. Gdybym w 1962 roku
nie chciał spełnić cichych westchnień Helenki – ach, jakże bardzo chciałabym mieszkać gdzieś
blisko Maryńci – nie wyjechał
do Francji, nie znalazł tam swej wielkiej szansy rozwoju zawodowego i naukowego i
nie starał się sprowadzić tam rodziny, ale pozostał w PRL to nie jest
wykluczone, że dzisiaj byłbym szanowanym emerytowanym profesorem jakiejś
Wyższej Uczelni, nieuchronnie i obowiązkowo byłym członkiem PZPR, ze znaczącym
dorobkiem naukowym, większą emeryturą i dużo większym dorobkiem finansowym. Czy
optymalnie wykorzystałem owe biblijne talenty,
którymi obdarzyła mnie natura gdy przyszedłem na świat? Jest dla mnie
niewątpliwe, że mym powołaniem życiowym była praca naukowo-badawcza w
dziedzinie konstrukcji automatycznych urządzeń sterujących i mikro-mechanizmów.
Ta dziedzina wówczas raczkowała, a obecnie rozwija się żywiołowo, nazywa się
robotyką i ma zastosowanie między innymi w podboju Kosmosu. Jak potoczyłyby się
losy mej rodziny, gdybym w 1962 roku zastosował się do sprzeciwu mej żony,
kontynuował będącą mym życiowym przeznaczeniem pracę w Instytucie Naukowym i
nie wyjechał do Francji dla szukania
tam lepszego życia dla mej rodziny?
Czy optymalnie wykorzystałem biblijne talenty, którymi obdarzyła mnie natura,
gdy przyszedłem na świat? Czy me talenty
zostałyby wykorzystane w służbie rodziny lepiej, czy gorzej? Czy wtedy ich
ziarno dałoby plon tylko kilkakrotny, czy może wielokrotnie wyższy od tego,
który osiągnąłem? Czy też może, jak w przykładzie biblijnym, zmarniałoby
całkowicie, rzucone na bezpłodną skałę? Jakie inne osoby pojawiłyby się w mojej
rodzinie zamiast tych, które się pojawiły i jak ułożyłaby się jej historia w
takim przypadku? Jakim innym stresom musiałbym stawić czoła zamiast tych,
którym byłem poddany? Który układ byłby dla mej żony i dzieci lepszy? Tego nie
wiem i nigdy ani ja, ani nikt inny na to pytanie nie będzie znał odpowiedzi.
Wiemy wszakże tylko o tym, co faktycznie wydarzyło się w życiu, które
przeżyliśmy. A więc właśnie to przeżyte życie i ten z niego wynikły układ
należy uznać za jedyne i optymalne i z nich trzeba czerpać satysfakcję.
Natomiast odpowiedź na pytanie co by było
gdyby było, leży poza zasięgiem naszego poznania. Z tą oczywistą niewiedzą
musimy się pogodzić i nie rozważać bezpłodnie alternatyw, które nie zaistniały.
Nie znam odpowiedzi na te pytania i nie żałuję, że
moje życie tak się potoczyło, jak się potoczyło.
ooo O ooo
Zaktualizowane i uzupełnione w Warszawie, czerwiec 2016 r.