Wacław Mauberg
SAGA ZWYKŁEJ RODZINY
Wspomnienia
nie zawsze sielskie
i apolityczne
Rozdział VI
L
A D É F E N S E
B |
iuro Projektów w
którym pracowałem otworzyło jesienią 1976 roku wspólnie z Creusot Loire
Entreprises oddział mający w Paryżu zajmować się
zakupem licencji, urządzeń oraz maszyn dla Kombinatu w Policach. Pełnomocnikiem, który ze strony Creusot Loire
przyjechał do Gliwic dla ustalenia spraw
organizacyjnych, był uroczy pan Marc Sciard, jowialny, dobroduszny i wszystkim życzliwy człowiek.
Zaprzyjaźnił się wkrótce z naszą rodziną, gdyż z powodu jego wyjątkowej
poczciwości bardzo często zapraszałem go do domu na kolację. W czasie licznych
przyjazdów do Polski nie bardzo miał
co z sobą zrobić w wolnym czasie po godzinach pracy i czuł się tu mocno
wyobcowany. Helenka doskonale znała
francuską kuchnię – miał więc u nas namiastkę swego własnego domu oraz ciekawe
rozmowy, nieuchronnie kończące się na polityce i stosunkach Wschód – Zachód w ogólności, a
Polska – ZSRR w szczególności. Pamiętam jak bardzo ubawiło go, gdy stwierdziłem
w dyskusji, że la seule bonne chose qui
nous puisse arriver de l’Est, c’est le grand anticyclone ukrainien .
Polską obsadę paryskiego Zespołu Zakupowego mieli stanowić pracownicy
oddelegowani z Centrali Handlu Zagranicznego POLIMEX w Warszawie, Kombinatu w Policach i z mojego
Biura Projektów. Wszelkie wyjazdy i delegacje zagraniczne, szczególnie na
Zachód, były w tych czasach w PRL nadzwyczaj
intratnym wyróżnieniem ze względu na okazję wyrwania się z szarej polskiej
socjalistycznej rzeczywistości i możliwość zaoszczędzenia na dietach, płatnych
w zagranicznych dewizach. W większości przypadków wyróżnienie to zarezerwowane
było jednak dla swoich, czyli
partyjnych i to do tego stopnia, ze niektórzy bezpartyjni pracownicy specjalnie
zapisywali się do PZPR aby zwiększyć sobie szansę uzyskania zagranicznej
delegacji na Zachód. Ze względu na pracę w Zespole Generalnego
Projektanta Polic oraz znajomość
języka francuskiego zostałem oddelegowany do pracy w paryskim biurze z powodu
mych kwalifikacji, bez potrzeby przynależności do partii. Zaczynały w ten
sposób procentować wyrzeczenia trzyletniej bolesnej rozłąki z rodziną i zdobyta
w Chauny dobra znajomość
języka francuskiego w mowie i piśmie. Mimo że zarobki w Biurach Projektów były
stosunkowo wysokie, to w przeliczeniu na dolary według ich czarnorynkowej ceny,
a więc na zachodnią siłę kupna były jednak nadzwyczaj niskie. Przez cały okres
mej pracy w PRL-u nie zarabiałem nigdy więcej niż 150 dolarów na
miesiąc. Delegacja do Paryża zapowiadała się więc nadzwyczaj ciekawie, gdyż
zakupowa działalność paryskiego biura przewidywana była na co najmniej dwa
lata. Do Paryża oddelegowany
został też przemiły i bardzo energiczny Jacek Froński, pracujący razem ze mną w polickim Zespole
generalnego projektanta Kacugi.
Dzielnica La Défense. Po lewej stronie wieży AXA, ciemno-zielony wieżowiec
GAN,
gdzie na 25-tym piętrze w latach 1976-78 działał
zespół zakupowy
gliwickiego
Biura Projektów BIPROKWAS.
Nasze biuro w Paryżu mieściło się na
25-tym piętrze 30. piętrowego wieżowca o nazwie Tour GAN w najnowszej i
ultranowoczesnej dzielnicy La Défense, zwanej paryskim Manhattanem. Zajmowaliśmy tam kilka dużych, przeszklonych prawie
od podłogi po sufit pomieszczeń pozwalających podziwiać po wschodniej stronie
panoramę Paryża i wznoszącą się pod górę oś Avenue de
Pracowaliśmy francuskim zwyczajem od 9 rano do 6
wieczór z godzinną przerwą na obiad w doskonale zorganizowanej i zaopatrzonej
kantynie mieszczącej się w podziemiach wieżowca. Mieszkaliśmy w 9-tej
dzielnicy, w dobrze znanym mi z poprzedniego pobytu w Paryżu zaułku
hotelowym Cité Bergère, w najtańszych z możliwych tam do znalezienia pokojach.
W ten sposób można było kosztem swej wygody zaoszczędzić na dietach hotelowych.
Były one stosunkowo wysokie i umożliwiały wynajęcie pokoju w hotelu o wyższym
standardzie. Mieszkałem w hotelu Corona, przylegającym do hotelu Royal, w
którym pracowałem przed 14-tu laty jako boy hotelowy. Koło mej paryskiej
historii zatoczyło pełny obrót.
W hotelu Corona zajmowałem pokój, który stanowił przedmiot zazdrości licznych
w tym czasie polskich delegacjuszy w Paryżu. Dzięki wygaśnięciu zimnej wojny, otwarciu na świat i
zachodnim pożyczkom zaciągniętym przez rząd Edwarda Gierka, kontakty Polski z Zachodem stawały się
coraz bardziej żywe, a ilość Polaków służbowo przebywających w Paryżu coraz
większa. Pokój, w którym mieszkałem nazywany był przez paryską Polonię
delegacyjną z mieszaniną zazdrości i ironii Apartamentem Chopina. Podobno
gdzieś w zaułku Cité Bergère wielki Fryderyk
istotnie przez jakiś czas wynajmował skromny pokoik. Mój apartament był
położoną na trzecim piętrze mansardową klitką o wymiarach 3 na
Śniadania jedliśmy w hotelowym barze. Obiady w kantynie wieżowca GAN
były na tyle obfite, że często można było obyć się bez kolacji. Pozwalało to
zaoszczędzić dodatkowo kilka franków. Wieczorami spacerowaliśmy po okolicznych
ulicach. Nie była to dzielnica dostojna, raczej wręcz przeciwnie. Z
zaciekawieniem obserwowaliśmy dość intensywne nocne życie, które w tej
dzielnicy pełnej sal kinowych, kawiarni i różnych mniej lub bardziej
podejrzanych lokali rozrywkowych trwało do wczesnego rana. Ruch na pobliskim
Bulwarze Montmartre nie ustawał właściwie przez całą dobę. Po pierwszym
zachłyśnięciu się metropolią przeważnie siedziałem w hotelowym barze przed telewizorem
w towarzystwie Edwarda Deszberga, miłego starszego pana, tłumacza angielskiego naszej
delegacji oraz Jerzego Krajewskiego, architekta z warszawskiego PROCHEM’u. Wszyscy trzej
byliśmy na stałe oddelegowani do Zespołu paryskiego i mieszkaliśmy w tym samym
hotelu. Deszberg pracował jako
lektor języka angielskiego na Politechnice w Gliwicach, ale na dwa lata został wypożyczony do naszego Zespołu jako oficjalny tłumacz, gdyż
urzędowym językiem dokumentów i umów handlowych miał być angielski. W czasie
studiów chodziłem do niego na lektorat z języka angielskiego i znaliśmy się
dobrze jeszcze z tamtych czasów. Witając się z nim rano przy śniadaniu w hotelu
mówiłem: Hello, Ed! You do how? You do well or you do bad? Edward był chodzącą
poczciwością i wielkim flegmatykiem. Kiedy łagodnie prostował angielską składnię
mojego powitania, ja usiłowałem wyprowadzić go z równowagi, robiąc zdziwioną
minę i twierdząc, że tak właśnie nauczył mnie w czasach, gdy na Politechnice
uczęszczałem na jego angielski lektorat. W nagrodę za jego anielski spokój
wskazywałem głową na gwarną, zatłoczoną samochodami paryską ulicę za oknem i
pytałem: jaka to jest dzisiaj pogoda na
polu, stosując znany i zapewne drogi mu galicyjski zwrot: na polu, zamiast na dworze. Zestawienie pola z Paryżem wprawiało go w
dobry humor, a o to mi właśnie chodziło.
Edward Deszberg był lwowianinem
żydowskiego pochodzenia i jak mi beznamiętnie opowiadał, w czasie niemieckiej
okupacji Lwowa uratował się przed zagładą w Auschwitz tylko dzięki
temu, że zgłosił się dobrowolnie jako Lausenträger,
czyli nosiciel wszy. We Lwowie znajdował się
Instytut, stworzony jeszcze przed wojną przez profesora Rudolfa Weigla, gdzie prowadzono prace nad pierwszą szczepionką
przeciwtyfusową, wynalezioną przez tego polskiego naukowca. Niemcy kontynuowali
tam produkcję dla potrzeb swego wojska. Ponieważ jedynie Weigel znał wszystkie
tajniki produkcji, Niemcy z musu pozostawili go na kierowniczym stanowisku
dzięki czemu Instytut posiadał specjalne prawa, a profesor wynegocjował szeroką
autonomię, łącznie z prawem decyzji o zatrudnieniu. Produkcja odbywała się przy
pomocy zarażonych tyfusem wszy, noszonych przez ochotników w specjalnych
pojemnikach przyczepionych bezpośrednio do gołej skóry, co umożliwiało im
odżywianie się ludzką krwią. Niemcy używali do tego celu głównie Żydów. W ten
sposób czyści rasowo niemieccy nadludzie
ratowali swe życie dzięki szczepionce uzyskiwanej z nieczystej rasowo krwi żydowskich podludzi. Deszberg znajdował się
tam wśród doborowego towarzystwa, gdyż w gronie karmicieli byli także,
zatrudnieni przez Weigla dla ich
ochrony, studenci tajnych kompletów, członkowie dowództwa AK, naukowcy, a także
lwowscy profesorowie – archeolog Stefan Krukowski, matematyk Stefan Banach, muzyk Stanisław Skrowaczewski, a nawet przedwojenny rektor Uniwersytetu Jana
Kazimierza Stanisław Kulczyński . Także i Zbigniew Herbert, później sztandarowy poeta polskiej opozycji z lat
80. XX wieku.
W ciągu tygodnia Cité Bergère było cichym,
sennym zaułkiem. Niezbyt liczni mieszkańcy hoteli, przeważnie pracownicy z
prowincji wysłani dla załatwienia spraw w paryskiej centrali firmy, wychodzili
rano do swych zajęć i wracali późnym wieczorem. Ruch zaczynał się dopiero pod
koniec tygodnia. W piątek wyjeżdżali do domu pracownicy delegacyjni, a już
wieczorem zaczynały zjeżdżać się weekendowe grupy wycieczek turystycznych,
europejskie i z całego świata, organizowane przez przeróżne biura podróży dla
zwiedzania Paryża. Właściciele hoteli zacierali ręce – wszystkie
pokoje były wtedy wynajęte. Dla nas, stałych mieszkańców zaułka, było to
zakłócenie spokoju i nocnej ciszy: bezustanna praca windy, hałaśliwe rozmowy
na korytarzu i głośne trzaskanie drzwiami.
Najmniejszą perturbację hotelowego życia sprawiały wycieczki
niemieckie. Byli to przeważnie starsi ludzie z prowincji. Zachowywali się
spokojnie i cicho. Panowie w tyrolskich kapeluszach z piórkami nie byli
entuzjastami wieczornych spacerów po ulicach Paryża i oglądania Paris by night – natychmiast po
przyjeździe i rozpakowaniu bagaży zasiadali w hotelowym barze. Zamawiali do
stolików piwo, rozmawiali lub namiętnie oddawali się grze w karty. Jedynie
zażywne panie nieśmiało wymykały się z nudów grupkami na miasto. Wracały
jednak szybko, zbulwersowane widocznie zaczepkami niestrudzonych kolorowych
donżuanów i tym co widziały na ulicach. Wszyscy kładli się wcześnie spać.
Bardziej hałaśliwie i żywiołowo zachowywali się Francuzi, Włosi i
Hiszpanie. Przywozili ze sobą ruch, południową żwawę, wesołe śpiewy i śmiech.
Kompletną katastrofą i absolutnym postrachem, tak dla stałych
mieszkańców, jak i dla hotelowego personelu były natomiast przyjazdy wycieczek
amerykańskich, szczególnie młodzieży. Był to jakby najazd watahy Hunów lub
trzęsienie ziemi, hotel ogarniał popłoch i panika. Sterroryzowani goście
chowali się w swych pokojach lub jak szczury przemykali chyłkiem korytarzem.
Personel hotelowy był w stanie najwyższej mobilizacji dla zapobiegania szkodom.
Ci młodzi ludzie obojga płci zachowywali się zwykle jak horda wypuszczonych z
klatki dzikich barbarzyńców, po których można się było spodziewać wszystkiego.
Dawała tu znać o sobie anglosaska zasada wychowawcza, w myśl której nie można
stresować młodych delikatnych rozwijających się istot żadnymi ograniczeniami,
a w celu zapewnienia prawidłowego rozwoju należy pozwalać im na wszystko. Nie
liczyli się więc z nikim i z niczym, a postępowali tak jakby poza nimi nie było
nikogo innego w pobliżu – trzaskali drzwiami, w barze ryczeli głośnym beztroskim
śmiechem, przewracali krzesła, puszczali na pełny regulator swe mocne radia
tranzystorowe, bezceremonialnie zasłaniali widzom ekran telewizora i
zagłuszali jego głos. Trwało to tak długo, aż któregoś razu doprowadzony do
ostateczności Jerzy Krajewski,
który odznaczał się potężną posturą, wstał groźnie ze swego fotela przed
telewizorem w barze hotelowym i wziąwszy się pod boki tubalnym głosem
zwymyślał Amerykanów warszawskimi wiązankami wielopiętrowych przekleństw
wygłaszanymi potoczyście przez kilka minut bez przerwy. Mimo, że z tyrady tej
nie zrozumieli ani słowa, zrobiła ona na nich tak piorunujące wrażenie, że
odtąd omijali nas z daleka. Widocznie pierwszy raz w życiu ktoś ośmielił się
ich zbesztać.
W tej właśnie hotelowej świetlicy oglądałem któregoś wieczoru debatę
telewizyjną pomiędzy francuskim prezydentem Walerym Giscard d’Estaing a sekretarzem
generalnym francuskiej partii komunistycznej, Georges Marchais. Urzędujący prezydent nie wypadł w niej najlepiej.
Mówił powoli i z namysłem, zastanawiając się nad każdym słowem. Bardzo skąpo
cytował statystyczne dane liczbowe na poparcie swych wywodów. Sekretarz FPK był
jego przeciwieństwem. Mówił śmiało i ze swadą, błyskotliwie ripostował
prezydentowi twierdząc, że dane, które on podaje są błędne i bezzwłocznie
wymieniał całe szeregi innych danych statystycznych dla uzasadnienia swych
słów. Zarówno goście uczestniczący w debacie w telewizyjnym studio, jak i
widzowie przed telewizyjnymi ekranami stwierdzili po jej zakończeniu, że
prezydent wypadł słabo, a jego argumenty i dane które cytował, były
nieprzekonujące. Wszyscy byli natomiast zachwyceni swadą Georges’a Marchais i
wysoko oceniali jego szeroką wiedzę którą wykazał, przytaczając statystyki z
tak wielu różnych dziedzin. Na drugi dzień w Le Monde ukazał się komentarz do
debaty, a w nim sprostowanie. Dziennikarz wykazywał na podstawie źródeł, że
wszystkie cytowane przez prezydenta dane były prawdziwe, natomiast liczby
podawane przez Marchais były albo wyssane z palca, albo wręcz nieistniejące.
Było już jednak za późno. Pozytywne wrażenie, jakie wywołał sekretarz FPK
poszło w świat i wywołało swój zamierzony efekt. Georges Marchais, podobnie jak nieznany mu jego polski towarzysz Józef
Willert, z pewnością gruntownie przestudiował podręcznik
komunisty-aktywisty i łgał jak z nut.
Praca w paryskim Biurze była swego rodzaju zesłaniem. W ciągu całego roku mieliśmy prawo tylko do dwóch
wyjazdów do domu do Polski – na letni
urlop i Boże Narodzenie. Na pierwszy powrót do domu na Boże Narodzenie 1976
jechałem obładowany prezentami dla rodziny i bakaliami na Święta. Jako lekturę
zabrałem ze sobą do samolotu L’Aveu,
świeżo wydaną w Paryżu przez
Gallimard’a książkę czeskiego komunisty a potem dysydenta Artura Londona. Była to wstrząsająca relacja straszliwych
mechanizmów łamania charakterów, podstępów i oszustw stosowanych przez
komunistycznych specjalistów od psychicznego preparowania oskarżonych w czasie
tzw. procesów praskich w 1951 roku. Był to szczegółowy opis sposobu prowadzenia
sfingowanego procesu, wypracowany i udoskonalony przez sowieckich śledczych w
czasie słynnych procesów moskiewskich z lat 1936-38, przy pomocy których Stalin pozbywał się
niewygodnych mu ludzi. Byli tam wymienieni z imienia i nazwiska czescy
podstępni oficerowie śledczy, zakłamani prokuratorzy, zaprzedani komunistom
sędziowie bez sumienia oraz obłudni politycy z najwyższych kręgów władzy, idący
po trupach i dla ratowania własnej skóry gotowi w każdej chwili bez wahania
zdradzić najlepszego przyjaciela. Na podstawie książki tej został nakręcony
wstrząsający film z Yves Montand w roli głównej,
a budzący grozę kolorowy kadr z tego filmu zajmował całą okładkę.
Siedziałem w samolocie lecącym z Le Bourget do Warszawy tak głęboko
zaczytany, że ocknąłem się dopiero, gdy maszyna kołowała zbliżając się już do
budynku dworca lotniczego. Był on zupełnie inny niż na Okęciu w Warszawie, a
na jego frontonie przeczytałem napis PRAHA. Przetarłem oczy ze zdumieniem.
Lecący ze mną koledzy wyjaśnili, że kapitan zawiadomił pasażerów, iż Warszawa
nie przyjmuje z powodu śnieżycy na lotnisku i będziemy lądować w Pradze. Zaczytany w L’Aveu
nie zwróciłem uwagi na ten komunikat. W Pradze mieliśmy przenocować i lecieć
dalej dopiero następnego dnia, gdy pogoda w Warszawie poprawi się.
Ścierpła mi skóra na plecach, bo wiozłem przecież typową, tak zwaną literaturę antysocjalistyczną, na którą
służby graniczne demoludów były
szczególnie uczulone. Zabierając ze sobą tę książkę, nie liczyłem się z
możliwością znalezienia się w Czechosłowacji. Dla polskich celników i straży granicznej książka
ta mogłaby nie mieć specjalnego znaczenia, ale dla Czechów, znanych ze swego
nieprzychylnego stosunku do Polaków (z pewnością za zajęcie im Zaolzia w 1938 roku
oraz udział w interwencji sowieckiej w czasie Praskiej Wiosny trzydzieści lat
później), mogłaby stanowić pretekst do poważnych szykan. Po wyjściu z samolotu
przeżyłem moment emocji, robiąc dobrą minę do złej gry i zastanawiając się,
jak dokładna będzie kontrola polskiego samolotu z Paryża do Warszawy, który w sposób nieplanowy znalazł się w Pradze.
Szczęśliwie skończyło się tylko na strachu.
Do Paryża wróciłem po
Świętach, w styczniu 1977 roku nie drogą powietrzną, lecz lądową. Pojechałem
mianowicie do Francji moim Fiatem. Parkowałem go w
zaułku Cité Bergère pod hotelem
Corona. Miałem odtąd większą swobodę ruchów i na weekend mogłem dostać się do
Montrésor nie prosząc już
nikogo o przyjazd po mnie na stację do Amboise.
W tym czasie moja córka Ania była już po
maturze, którą mimo swego antytalentu do nauk ścisłych zdała w szkole w
Pobiedziskach przy wydatnej
pomocy siostry matematyczki. Nie dostawszy się na Historię Sztuki na
Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie, po wakacjach poszła do pracy w Gliwicach w sklepie
odzieżowym. Mimo korzyści, jakie w socjalizmie dawało zatrudnienie Ani w tak
„strategicznym” miejscu pracy ustaliliśmy, że bardziej korzystnym dla jej
przyszłości będzie jednak wyjazd do Francji, nauka języka, poznanie świata i ewentualne studia na
Sorbonie. Helenka zaczęła w tym
kierunku robić starania.
Dzięki pomocy mieszkającej od dawna w Paryżu jej ciotki,
energicznej Rózi Tarnowskiej, należącej podobnie jak i Ania do klanu
wychowanek sióstr zakonu Sacré Coeur, siostry tego zakonu w Tuluzie znalazły miejsce przy dobrej rodzinie. Było to w
małym zakątku pod Tuluzą na południu Francji, na zamku Larra u baronowej de Carrière. Baronowa prowadziła w swej posiadłości fermę mleczną
i od września potrzebowała kogoś do pomocy w domu i przy gospodarstwie.
Wyjazd Ani do oczekującej
baronowej opóźniał się
jednak bez przerwy ze względu na jakieś braki w dokumentach na milicji, jak to
zwykle było w Polsce Ludowej. Kiedy Ania w końcu zjawiła się w Paryżu, był już początek grudnia. Zawiadomiona o przyjeździe
Ani baronowa oświadczyła Rózi Tarnowskiej, że nie mogąc się doczekać przyjazdu dziewczyny z
Polski, przyjęła do pracy Austriaczkę, która była już na miejscu. Zaperzona
Rózia Tarnowska ustawiła baronową
telefonicznie i wymogła na niej zwolnienie Austriaczki i przyjęcie Ani, zgodnie
z wcześniejszą umową. Baronowa nie miała szans
postawić na swoim i utrzymać Austriaczki, bo za Anią stał klan
sióstr Sacré Coeur z Tuluzy, z którymi baronowa nie mogła się nie liczyć.
Do nieznanego miejsca i nieznanej rodziny Ania bardzo dzielnie
dotarła koleją z Paryża zupełnie sama,
wykazując wielką odpowiedzialność i dorosłość, a mnie dostarczając wielu emocji,
stresów i niepokojów o jej bezpieczeństwo. Na drogę została wyposażona w
obszerny list, w którym Rózia wyjaśniała baronowej jak wielkie
szczęście ją spotyka z tego powodu, że może mieć przywilej zatrudnienia u
siebie tak wspaniałego dziewczęcia z udręczonej przez komunistów nieszczęsnej
Polski. Zwyczajną i przyziemną zapewne Austriaczkę baronowa
może mieć przecież bez kłopotu w każdej chwili i na każde zawołanie. List ten
krążył potem wśród okolicznych znajomych baronowej wywołując zachwyt, wesołość
i salwy śmiechu. O jego autorce mówiono z podziwem: elle a un sacré culot!
Juliusz i Róża Tarnowscy, przed drugą wojną światową właściciele pałacu w
Suchej Beskidzkiej i niemałego
areału okolicznych ziem, zajmowali teraz małe trzypokojowe mieszkanie w
paryskiej oficynie. Mieli sześcioro dzieci, z czego czworo ostatnich było już
urodzone we Francji. Najmłodszy ich syn był lotnikiem – wojskowym oblatywaczem samolotów.
Po odchowaniu własnych dzieci, dzielna i pełna rozsadzającej ją energii Rózia
zajmowała się obecnie społecznie dziećmi cudzymi – pomagała dziewczętom z
Polski chcącym
studiować we Francji. Opiekowała się nimi w czasie pobytu i wynajdywała im
godne zaufania rodziny francuskie, u których lokowała je jako filles au pair . Rózia poczuwała się
do pomocy i opieki nad Anią nie tylko jako
ciotka Helenki, ale także jako była wychowanka sióstr Sacré Coeur.
¬ ¬ ¬
Odprężenie w stosunkach Wschód-Zachód i odwilż
pomiędzy dwoma nieprzyjaznymi sobie blokami militarnymi były w tym czasie już
tak dalece posunięte, że Biuro Paszportowe wydało Helence paszport na
wyjazd do Francji, mimo że jej mąż i córka przebywali tam też w tym czasie. Jeszcze
przed dziesięciu laty sytuacja taka byłaby zupełnie nie do pomyślenia. Na
Wielkanoc 1977 roku Helenka przyleciała więc do Paryża na odwiedziny.
Na lotnisku Le Bourget odebrałem ją w
Wielki Piątek wraz z innymi projektantami których przysłano z kraju jako
konsultantów i zawiozłem naszym służbowym Peugeotem prosto na obiad do stołówki
w Tour GAN. Przeskok z wygłodzonej Polski do arcysuto
zaopatrzonej kantyny był tak duży, że trudno się dziwić, iż niektórzy
zapomnieli o wielkopiątkowym ścisłym poście. Wielkanoc spędziliśmy w rodzinnym
gronie w Montrésor, choć nie w komplecie, bo Kasia i Andrzej zostali jednak
w Polsce jako zakładnicy.
Po kilkunastu dniach Helenka wróciła do
Polski, a ja pozostałem sam w Paryżu. Nie byłem tam jednak zupełnie samotny, bo w
przeciwieństwie do innych członków zespołu, we Francji miałem
znajomych i liczną rodzinę Helenki. Na niektóre weekendy jeździłem do Montrésor – ich większość
przeznaczałem jednak na piesze zwiedzanie Paryża. Wspólnie z kolegami z zespołu
zwiedzaliśmy mym Fiatem okolice Paryża lub robiliśmy dalsze wypady do Reims lub nad morze.
Często bywałem zapraszany do Burków Gromnickich,
którzy mieli duże mieszkanie w nowoczesnym budynku przy Boulevard de Charonne
niedaleko placu Nation. Firma Burka była wówczas niestety już poza apogeum swej
prosperity. Czasami zapraszała mnie na kolację siostra stryjeczna Helenki, Andzia Potocka, bywałem także u Julów Tarnowskich przy ulicy
Berger, u Franków Grocholskich w pięknej
posiadłości w Ternay znajdującej się w malowniczej okolicy za lasem Vincennes lub u państwa
Sciard.
Pewnego wieczoru zostałem zaproszony na kolację przez Izę d’Ornano, inną stryjeczną siostrę Helenki. Ojciec Izy, Józef Potocki, był bratem mego
teścia Romana. Iza z mężem Hubertem zajmowała okazały apartament w
dostojnej, 7-mej dzielnicy Paryża. W czasie kolacji, ku memu zaskoczeniu, do stołu nie
podawała nam pokojówka, jak można się było spodziewać, lecz lokaj, ubrany w
nieskazitelny czarny frak. Gdy pierwszy raz pojawił się w salonie, początkowo
naiwnie pomyślałem, że jest to jedna z osób mających uczestniczyć w kolacji i
zastanawiałem się, dlaczego on jeden ubrał się tak wytwornie. Poniekąd było tak
w istocie, tyle że uczestnictwo tej osoby w kolacji miało zupełnie inny
charakter. Lokaj poruszał się bardzo dystyngowanie i był o niebo lepiej ubrany
niż ja, któremu usługiwał. W moim apartamencie
Chopina nie miałem w szafie wiele miejsca i musiałem ograniczyć ilość
bagaży do niezbędnego minimum – nie zabrałem więc ze sobą do Paryża odpowiedniego
wizytowego ciemnego garnituru. Jako człowieka przyzwyczajonego do PRL-owskich stosunków międzyludzkich, sytuacja ta peszyła
mnie do tego stopnia, że czułem się nad wyraz nieswojo – miałem ściśnięte
gardło, nie brałem zbyt aktywnego udziału w ogólnej konwersacji i niezbyt wiele
zdołałem przełknąć ze szkodą dla mnie, bo kolacja była wyśmienita. Sytuacja
stała się dla mnie całkiem groteskowa, gdy uzmysłowiłem sobie w pewnej chwili,
że gdyby do stołu podawała nam pokojówka, uznałbym to za rzecz najzupełniej
normalną.
¬ ¬ ¬
Dla pracujących w kraju obywateli PRL-u wyjazd na zagraniczną delegację był wielkim
wyróżnieniem i trudnym do zrealizowania marzeniem. Dla nas, przebywających już
zagranicą, w wielkiej cenie była natomiast możliwość czasowej delegacji z
powrotem do kraju, poza należnymi nam według przepisów dwoma pobytami w roku.
Dzięki temu, że miałem w Paryżu swój własny
samochód, zostałem wydelegowany do Polski w celu
dostarczenia do naszego biura projektowego bardzo obfitej dokumentacji
zakupowej, niezbędnej jako podkłady do dalszego projektowania Kombinatu w
Policach. Wczesnym latem 1977 roku wyjechałem do Polski załadowany
prawie po dach całą masą papierów. Oprócz możliwości ponadplanowego zobaczenia
rodziny, chciałem podczas pobytu w kraju oddać Fiata do naprawy. W czasie
jednego z weekendowych nalotów amerykańskich grup wycieczkowych, niektórzy
pomysłowi młodzi obywatele tego kraju, chcąc skrócić sobie drogę z ulicy do
swych pokoi hotelowych na pierwszym piętrze, wdrapywali się do nich
bezpośrednio z ulicy po kratach, w które wyposażone były okna pomieszczeń
znajdujących się na parterze. Jedna z krat musiała nie być zbyt solidnie
osadzona, gdyż w czasie tego alpinizmu oderwała się od ściany razem ze
wspinającym się po niej młodym małpoludem. Szczęśliwie dla niego a pechowo dla
mnie, pod tym właśnie oknem stał mój samochód. Amerykanin wraz z kratą spadli
na maskę Fiata, która zamortyzowawszy upadek uratowała kości wspinacza przed
spotkaniem z twardym brukiem, lecz sama została mocno pokiereszowana i wymagała
solidnego prostowania licznych wgnieceń. Hotel wypłacił mi odszkodowanie, za
które chciałem dokonać naprawy w Polsce, co by mnie kosztowało o wiele taniej
niż we Francji.
Po przyjeździe do domu zastałem Helenkę pozbawioną
rudozłotych włosów na głowie, tej jej wielkiej ozdoby. W czasie konnego galopu
w lesie miała wypadek – zahaczyła głową o nisko rosnącą poziomą gałąź. Ponieważ
nie miała na głowie kasku, uderzenie spowodowało głębokie przecięcie skóry.
Była cała zalana krwią, oszołomiona i miała lekki wstrząs mózgu. Przy pomocy
Andrzeja zdołała sama
dojechać do szpitala, gdzie założono jej kilkanaście szwów i ostrzyżono
wszystkie włosy do zera. Wychodząc teraz z domu, nakładała wiejskim zwyczajem
chustkę na głowę. To stąd wzięły swój początek jej coraz bardziej dokuczliwe
migreny, nasilające się potem bez końca w miarę upływu lat.
Nasze dzieci należały do prywatnego klubu konnej jazdy, założonego w
Trachach, małej wiosce pod Gliwicami przez grupę
naszych znajomych. W stajni wynajętej w gospodarstwie u życzliwej i stale
uśmiechniętej Ślązaczki babci
Kijasowej trzymane były dwa araby o wdzięcznych imionach Ares i Akcja. Nauki
konnej jazdy udzielał niezapomniany masztalerz, koniuszy i instruktor
jeździecki w jednej osobie – przedwojenny rotmistrz kawalerii polskiej, Witold
Kondratowicz. Klub założyło kilku moich kolegów gimnazjalnych jak
Ryszard Kuszłeyko oraz gliwickich
znajomych, w tym Jerzy Buzek, późniejszy premier wolnej już Polski w latach
1997-2001.
¬ ¬ ¬
Haneczka, starsza z dwóch sióstr Skowronkówien z Grodźca, też mieszkała w Gliwicach. Wyszła za mąż za Włodzimierza Kieszczyńskiego, miłego i kulturalnego pana z dobrej rodziny z
kaliskiego. Mieli dwójkę dzieci w wieku naszych dzieci – młodszą Elę i syna
Lubomira, dla uproszczenia nazywanego w rodzinie Kubą. Był to bardzo inteligentny, doskonale wychowany i
błyskotliwy chłopak. Jak wszyscy młodzi w PRL-u, zafascynowany był szerokim światem, do którego
dostęp był uwarunkowany tak wieloma ograniczeniami. W tym roku właśnie zdał
maturę i po wakacjach wybierał się na studia na Politechnice, a ponieważ nie
był jeszcze dotąd nigdy zagranicą, marzył o możliwości wyjazdu i zobaczenia na
własne oczy jak tam jest. Kuba uważał mnie,
owianego legendą trzyletniego prawie pobytu w Chauny a obecnie w
Paryżu, za człowieka sukcesu i kogoś w rodzaju wzoru do
naśladowania. Przy okazji spotkania w czasie mego pobytu w Polsce oświadczył mi,
że jestem jego guru. Będąc przekonany,
że mam wielkie znajomości i szeroko rozgałęzione stosunki we Francji, zwrócił się do mnie z prośbą, abym załatwił mu
możliwość odbycia wakacyjnego stażu w jakiejś poważnej francuskiej firmie. Nie
chciałem uchylać się od spełnienia tej prośby tłumacząc, że większość
francuskich przedsiębiorstw ma w lecie przerwę urlopową. Wydawało mi się także
mało prawdopodobne, aby jakakolwiek firma mogła być zainteresowana przyjęciem
polskiego maturzysty zza żelaznej kurtyny, nieznającego francuskiego języka,
co do którego było jasne, że przedsiębiorstwo nie będzie mogło potraktować
jego pobytu jako korzystnej dla siebie inwestycji w młodego człowieka na
przyszłość. Nie chcąc jednak gasić jego młodzieńczej wiary w moje możliwości,
obiecałem Kubie, że coś mu
załatwię, choć nie miałem na razie żadnej koncepcji, w jaki sposób miałbym tego
dokonać.
¬ ¬ ¬
Po dwóch tygodniach spędzonych w kraju z rodziną wracałem do biura w Paryżu. Jechałem na Zachód ze sprzecznymi
uczuciami. Z jednej strony cieszyło mnie, że wracam znów do czystego,
kolorowego, zorganizowanego i pięknego kraju, w którym cukier nie jest sprzedawany
na kartki, z drugiej jednak miałem świadomość, że to w Polsce mieszka moja
najbliższa rodzina, że na tej ziemi się urodziłem i że tu jest moja ojczyzna.
Ojczyzna, która mogłaby też być tak piękna jak Francja, gdyby komuniści nie uczynili jej biedną, tandetną,
szarą i zaniedbaną. Jedynie przygrzewające czerwcowe już słońce, jednakowo
obdarzając swymi ciepłymi promieniami połacie ziemi bez względu na panujący tam
aktualnie reżim polityczny, było w stanie nieznacznie przysłonić brzydotę
socjalistycznego budownictwa i nadać nieco kolorów wszechobecnej szarości. Z
porównania kolorowej Francji z szarym PRL-em przyszedł mi do głowy pean na cześć słońca: W blasku słońca nawet socjalizm wydaje się
być mniej ohydny.
W powrotną drogę do Francji zabrałem ze
sobą Andrzeja, który został zaproszony do Montrésor na ślub córki
Maryńci Rey, Karolinki, z Michałem Grocholskim. Montrésorskie śluby, odbywające się w zamkowym
parku w średniowieczno-renesansowej scenerii były zawsze pamiętnymi
uroczystościami, o których długo się jeszcze potem mówiło, pisało i wspominało.
Były także znakomitą okazją do spotkania się z bliższą i dalszą rodziną
zjeżdżającą na te okazje z różnych stron świata oraz do odnowienia starych i
zawarcia nowych znajomości. Zależało mi bardzo na tym aby Andrzeja, który wówczas miał już prawie 15 lat, wyrwać z PRL-owskiego zaścianka. Nadszedł czas, aby pokazać mu
inny świat, przedstawić go rodzinie Helenki i aby mógł nabrać nieco obycia na szerszym forum
oraz pozawierać znajomości. Chciałem także wykazać mu potrzebę nauki języków
obcych, tak oczywistą i powszechną na Zachodzie, a w PRL-u jeszcze niezbyt
popularną, bo zawężoną głównie do nudnej pańszczyzny nauki nielubianego języka
rosyjskiego. Mam prawo przypuszczać, że podróż ta odniosła swój skutek i zaowocowała
jego późniejszym postanowieniem wyjazdu na studia do Francji, wykształceniem w
Wyższej Szkole Rolniczej w Paryżu, podyplomowymi studiami w szkole Menedżerów INSEAD w
Fontainebleau, dyplomem MBA i obecną nienajgorszą pozycją życiową.
Po okazałym i udanym ślubie Karoliny Rey, Andrzej pozostał
jeszcze w Montrésor na dalsze
wakacje, a ja wróciłem do Paryża do pracy. Chcąc
wypełnić przyrzeczenie dane Kubie Kieszczyńskiemu, odwiedziłem pana Sciard w jego biurze,
które Creusot Loire miało na 30 piętrze naszego wieżowca GAN i wyłuszczyłem mu
problem. Liczyłem na jego pomoc, gdyż Marc Sciard był dobrym, serdecznym i
otwartym na potrzeby innych człowiekiem, pełnym ludzkiego ciepła i życzliwości.
Pochodził z rodziny, w której podobnie jak w mojej, od pokoleń któryś z jej
członków był zawsze zawodowym wojskowym. Tak też było i w jego pokoleniu – brat
Marka Sciard był generałem
francuskiego wojska w służbie czynnej, a jego najmłodszy syn, kontynuując
tradycję rodzinną, studiował w słynnej francuskiej szkole wojskowej w Saint Cyr.
Marca Sciard spotkała
niedawno temu wielka tragedia rodzinna. W ostatnim roku studiów jego syn brał
udział jako dowódca drużyny w manewrach na poligonie. Jeden z żołnierzy jego
oddziału zasłabł w czasie forsownego marszu. Ambitny i poczuwający się do
odpowiedzialności za ludzi którymi dowodził, młody aspirant Sciard niósł na
plecach przez kilka kilometrów swego podwładnego. Gdyby dostosował tempo marszu
do możliwości osłabionego żołnierza, jego oddziałowi groziłoby dostanie się do
niewoli u niebieskich i niższa
punktacja. Doniósłszy chłopaka szczęśliwie do celu, młody Sciard padł z
wycieńczenia na ziemię i więcej się z niej nie podniósł – dostał ataku serca,
z którego już go nie odratowano. Podobno z przemęczenia pękło mu serce. Może
miał ukrytą wadę, której badania lekarskie nie wykryły? Marc Sciard opowiadając mi
wówczas o tym, płakał rzewnymi łzami, a ja składając mu wyrazy współczucia ściskałem
go i tuliłem do piersi jakby był moim starszym bratem. Odtąd chodził w żałobie
i nigdy już nie widziałem uśmiechu na jego twarzy.
W sprawie Kuby nie mogłem
lepiej trafić. Sciard był przyjaźnie
nastawiony do młodych i chętnie im pomagał. Wysłuchawszy opowieści o Kubie i
jego marzeniach, może z myślą o swoim własnym niedawno zmarłym synu, sobie
tylko znanymi sposobami dokonał rzeczy właściwie niemożliwej: uzyskał zgodę
swej dyrekcji na staż dla Kuby w samej Centrali Creusot Loire w Paryżu. Praktykant miał bodajże dostać nawet jakieś
niewielkie kieszonkowe. Mogłem więc dać znać do Polski, że Kuba może przyjechać
do Paryża, gdzie będzie mógł odbyć praktykę w tej poważnej firmie, w samej
Dyrekcji, w nowoczesnym wieżowcu położonym na paryskim Manhattanie.
Pod koniec lipca odebrałem Andrzeja z Montrésor i przywiozłem
do Paryża. Mieliśmy tu wspólnie spędzić weekend z Kubą
Kieszczyńskim. Kuba przylatywał w
piątek i trzeba go było odebrać w lotniczym terminalu Air France na Porte
d’Orléans. Od poniedziałku Kuba zaczynał staż w
Creusot Loire, a we wtorek Andrzej wylatywał już z
Le Bourget do Warszawy.
Po odbiór Kuby pojechaliśmy na
Porte d’Orléans razem z
Andrzejem gdyż bałem się,
aby samemu nie przegapić przybywającego w tłumie podróżnych. Kuba miał tu mieszkać u
swego kuzyna, ale panowie ci nie znali się i nigdy w życiu nie widzieli na
oczy. Kuba dysponował wprawdzie adresem swego kuzyna, ale podejmując się roli guru uznałem, że bezpieczniej będzie,
jeżeli go tam odstawię osobiście. Moje obawy co do przegapienia Kuby okazały
się jednak całkowicie bezpodstawne. Nie sposób było go nie zauważyć. Nie tylko
z powodu jego wysokiego wzrostu. Jako jedyny z wysiadających wyglądał jak
prawdziwy angielski lord przybyły tu prosto z londyńskiego City. Miał na sobie
ciemny garnitur, białą koszulę z muszką u kołnierzyka i czarne wizytowe buty. W
jednej ręce trzymał elegancką walizkę, a w drugiej niemniej elegancki długi
czarny parasol z metalowym błyszczącym szpikulcem. Pozostali podróżni, podobnie
jak i wszyscy ludzie na ulicy, byli ubrani jak Paryżanie, to znaczy zwyczajnie
w dżinsach, bez marynarek i raczej niechlujnie. Owego dnia żar lał się z nieba,
ludzie byli spoceni i rozmamłani co powodowało, że Kuba tym bardziej
wyraziście odbijał od otaczającego go tłumu.
Przez następne dwa dni pokazywałem miasto obu chłopcom. Pogoda była do
tego celu wymarzona – słońce i błękitne niebo. Przewędrowaliśmy na piechotę
Paryż wzdłuż i wszerz
– od bazyliki Sacré Coeur na wzgórzu Montmartre przez Operę i pałac Inwalidów
po Pole Marsowe, wieżę Eiffel’a i ogród Trocadéro. Potem od placu Étoile przez
Champs Élysées, plac Concorde, ogród Tuileries, Luwr aż po katedrę Notre Dame.
Na Champs Élysées zdumieni chłopcy zobaczyli obstawione stojącymi na chodniku
policyjnymi busami biuro radzieckich linii lotniczych
AEPOФЛОT, chronione w ten sposób przed zdarzającym mu się
systematycznie co jakiś czas wybijaniem szyb i antysowieckimi demonstracjami
organizowanymi przez francuskich antykomunistów. Nie sposób było ogarnąć
umysłem tylu wrażeń na raz i pod koniec drugiego dnia chłopcy byli już
przesyceni i ledwie żywi ze zmęczenia. Ale Paryż wart był nie tylko mszy, ale i
całego weekendu.
Od poniedziałku Kuba wyszedł spod
mojej opieki i rozpoczął upragnioną praktykę oraz niezależny paryski żywot.
Jeszcze tego samego dnia wieczorem, w czasie swego pierwszego samodzielnego
wypadu turystycznego metrem na miasto, został bezbłędnie rozpoznany przez
jakiegoś czarnoskórego psychologa jako żółtodziób na paryskim bruku i
okradziony przez niego ze wszystkich pieniędzy. Kuba przy zakupie biletu
wyciągnął po prostu niefrasobliwie z kieszeni cały posiadany zapas banknotów. Z
obawy przed utratą nie chciał widocznie przywiezionych z Polski bezcennych
dewiz zostawić w domu. Naraził w ten sposób czarnolicego specjalistę od obrabiania
naiwnych turystów na pokusę nie do odparcia, a sobie nie dał żadnej szansy zachowania
majątku.
|
|
|
Przewędrowaliśmy
Paryż na piechotę |
Po praktyce Kuba wrócił do
Polski i z
odznaczeniem ukończył studia wyższe na Wydziale Informatyki Politechniki
Śląskiej. Niedługo potem z ramienia Organizacji Narodów Zjednoczonych został
wysłany jako doradca do spraw informatyki rządu Republiki Vanuatu. Było to nowopowstałe niepodległe państwo na
antypodach, leżące na obszarze Oceanii i Melanezji, będące dotąd kondominium angielsko-francuskim, które
w swych urzędach wprowadzało właśnie nowoczesne systemy informatyczne. Po
latach, gdy upadł komunizm, runęła żelazna kurtyna a Polska wróciła na swe
miejsce w rodzinie krajów Zachodnich Demokracji, Kuba został dyrektorem polskiej
filii amerykańskiej firmy Pepsi Cola i na tym polu zrobił błyskotliwą karierę,
dając się poznać jako energiczny i pełen inwencji menedżer. Mam nadzieję, że
paryska praktyka przyczyniła się choć w nikłej części do sukcesów, jakie Kuba odniósł w swym
życiu.
¬ ¬ ¬
W naszym biurze paryskiego Zespołu Zakupowego w Tour Gan spotkałem niespodziewanie Krzysztofa Orkwiszewskiego, mego znajomego z Polski. Pracował on wtedy w warszawskim Biurze Projektów Biprowod i projektował oczyszczalnię
ścieków dla Kombinatu w Policach. Obecneie okazało się że Orkwiszewski jest poważnym
przedstawicielem znanej amerykańskiej firmy Dorr-Oliver
i oferuje nam niektóre urządzenia gospodarki wodnej tej marki dla Polic.
Ucieszyliśmy się ze spotkania i często potem powtarzaliśmy je na polu służbowym
i towarzyskim. Krzysztof Orkwiszewski był na terenie swego biura w Warszawie
znanym wesołkiem, kawalarzem i dowcipnisiem, to też dziwiłem się że teraz
występował w zupełnie odmienionej postaci – jako stateczny i poważny pracownik
wielkiej firmy.
Historii jego „duchowej” przemiany dowiedziałem się dopiero dużo
później, już po powrocie do Polski. Dyrektorem Biprowodu,
gdy Orkwiszewski tam pracował w początkowym okresie swej kariery zawodowej, był
starszy, poważny i kulturalny pan, potomek rodziny przedwojennej polskiej
inteligencji technicznej. Miał on wszystkie niezbędne zalety prawdziwego
dyrektora poważnego Biura Projektów, z wyjątkiej może jednej – nie miał zbyt
rozwiniętego zmysłu humoru. Toteż, mimo aplauzu kolegów, różne sztubackie
kawały jakie Orkwiszeswki w swej młodzieńczej
werwie wyprawiał w biurze, nie tylko nie były doceniane przez dyrektora, lecz
były przez niego stanowczo tępione. Dyrektor wyrobił sobie niewzruszoną opinię,
że Orkwiszewski jest niepoważnym, głupkowatym durniem. W tej sytuacji trudno
się dziwić jego stanowczej odmowie, gdy Krzysztof zwrócił się do niego z prośbą
o poparcie jego kandydatury wyjazdu na zagraniczny staż zawodowy do Francji. Dyrektor był zapewne zdania, że wysyłaję takiego
niepoważnego wesołka za granicę, skompromituje swoje Biuro Projektów wobec
zagranicznego kontahenta. Ze swego punktu widzenia zapewne miał rację.
Krzysztof Orkwiszewki jednak nie dał
za wygraną. Był to ambitny, pozytywny chłopak, który jak wielu innych w tym czasie,
nie widział swej przyszłości w PRL-u i robił
wszystko co mógł, aby się wyrwać w szeroki i wolny świat. W jakiś, jemu tylko
wiadomy sposób udało mu się obejść różne przepisy, dotrzeć do osoby wyżej
stojącej i uzyskać poparcie dla swej kandydatury. Po pewnym czasie wyjechał w
końcu na swój upragniony staż do Francji. A tam, wyciągnąwszy właściwe wnioski
z tej całej historii – zaprzestał robienia kawałów i zademonstrował wszystkie
swoje umiejętności i swą niewątpliwą inteligencję. Odniosło to natychmiastowy
skutek: firma w której był na stażu, a był to właśnie Dorr-Oliver, zaproponowała mu pracę na dobrych warunkach. W ten
sposób Krzysztof osiągnął swój życiowy cel. Podjął pracę u Dorr-Olivera i pozostał na stałe we Francji. Pozostała jednakże również w jego sercu zadra za
krzywdę, jaką wyrządził mu dyrektor Biprowodu.
Postanowił się zemścić. I zrobił to w sposób dotkliwy.
Bardzo popularne były w owym czasie we Francji kolorowe
pocztówki z gotowym tekstem życzeń z przeróżnych okazji: urodzin, świąt, urlopu
czy pobytu w jakimś mieście. Nie trzeba się było wysilać – wszystko było już
napisane, wystarczyło się tylko podpisać i wysłać. Pcztówki te miały wspólną
cechę charakterystyczną. Na tej stronie pocztówki, gdzie zwykle umieszczona
jest fotografia jakiegoś pięknego krajobrazu, widoku górskiego lub monumentu
historycznego, była kolorowa fotografia urodziwej modelki z wydatnym biustem, w
stroju topless, jak z czasopisma Playboy,
z uśmiechem na ustach i w pozycji wyjątkowo ponętnej. Takich właśnie, i
wyłącznie takich pocztówek zaczął używać Krzysztof dla przekazywania
dyrektorowi Biprowodu w Warszawie na adres
biurowy swych pozdrowień, wyrazów oddania oraz dozgonnej wdzięczności z
przeróżnych okazji – imienin dyrektora, Nowego Roku, Wielkanocy lub swego
pobytu w Cannes na urlopie. Robił to systematycznie przez dłuższy czas. W
Warszawie pocztówki przynosił listonosz i wraz z całą służbową korespondencją
zostawiał w głównym sekretariacie dyrekcji Biprowodu.
Sekretarka, jak zwykle, zapisywała w dzienniku pocztę przychodzącą i
przekazywała ją dalej gońcem do adresatów. Ponieważ wydawnictwa tego rodzaju w
PRL-u w ogóle nie istniały, miały więc w biurze wielu czytelników i
admiratorów, zanim w końcu dotarły do adresata. Dzięki Krzysztofowi
Orkwiszewskiemu pracownicy Biprowodu znów mieli w biurze dodatkowe
atrakcje. Tym razem nawet te, zupełnie niedostępne innym obywatelom PRL. A dotknięty do żywego tymi krotochwilami dyrektor
biura uzyskiwał potwierdzenie swej negatywnej opinii o Krzysztofie.
¬ ¬ ¬
We wrześniu 1977 roku Helenka przyjechała do
Paryża ponownie.
Wziąłem kilka dni urlopu i pojechaliśmy przez słoneczną Francję na południe. Po
drodze, w departamencie Lot zwiedziliśmy
znany, słynny już w średniowieczu cel licznych pielgrzymek w miejscowości
Roc-Amadour, której domy w niewiarygodny sposób przylepione są do
stromego zbocza długiego, wysokiego skalnego uskoku terenu. Jechaliśmy do
baronowej Carrière po Anię, aby ją przywieźć do Paryża. Poduczywszy się języka
mogła już myśleć o zapisaniu się na kursy Kultury
i Cywilizacji Francuskiej, prowadzone przez Uniwersytet Sorbony dla
zagranicznych słuchaczy. Nieoceniona, energiczna i nadzwyczaj życzliwa nam
Rózia Tarnowska wynalazła
rodzinę w Paryżu, gdzie Ania została przyjęta jako fille au pair. Państwo Scheideker mieszkali na
placu Malesherbes w szacownej 17-tej dzielnicy Paryża i mieli 10-cio
letnią córkę, której trzeba było pomagać w nauce. Ania dostała swój
pokój, kieszonkowe i wolne przedpołudnia dla kursów na Sorbonie. Ode mnie dostała
w prezencie książeczkę oszczędnościową z depozytem, z którego mogła wybierać
miesięcznie po 400 franków. Była w ten sposób zabezpieczona finansowo, miała
gdzie mieszkać i mogła prowadzić samodzielne życie jak przystało dorosłej
osobie.
Przed powrotem Helenki do Polski zdążyliśmy
jeszcze zrobić wypad do Normandii. Jechaliśmy przez Lisieux, słynne z bazyliki i sanktuarium świętej Teresy.
Potem, już nad brzegiem kanału La Manche, w okolicach miejscowości Arromanches zwiedziliśmy
Omaha Beach – jedną z
dwóch plaż na których odbyło się lądowanie aliantów w 1944 roku. Zwiedziliśmy
tam muzeum pokazujące mundury żołnierzy wszystkich narodowości, którzy brali
udział w desancie, w tym i polskich. Wypiliśmy kawę w Café du km 0 czyli Kawiarni
kilometra zerowego, której
nazwa nawiązywała do początku długiej drogi żołnierzy wyzwalających Francję i Europę spod
nazistowskiej okupacji. Wracając zawadziliśmy o Bretanię by obejrzeć
Mont-Saint-Michel, jeden z cudów świata – robiący niezatarte wrażenie
klasztor o strzelistej architekturze postawiony na szczycie wysokiej skały
wznoszącej się nieoczekiwanie na końcu zatoki płaskiego jak stół wybrzeża.
Mont
Saint Michel
Przed wyjazdem Helenki do Polski przedstawiliśmy
Anię paryskiej
rodzinie i zwiedziliśmy Wersal, Rambouillet i okolice
Paryża. Miałem już w tym czasie porządną japońską kamerę na
filmy Super 8 kupioną na wyprzedaży w Galéries Lafayette. Przed laty, w czasach
napływu pierwszych pieniędzy z magli,
kupiłem sobie w Polsce rosyjską amatorską kamerę filmową na sprężynę, przy
pomocy której rejestrowałem jak rosną dzieci oraz nasze rodzinne wycieczki,
urlopy i wakacje. Była ona jednak dość prymitywna, a jakość obrazu mierna.
Obecna japońska kamera była elektryczna, zautomatyzowana i dawała wyśmienity
obraz. Oglądanie filmów z wycieczek było potem przez długie lata naszą
ulubioną rozrywką.
¬ ¬ ¬
Francuzi są narodem umiejącym nie tylko wydajnie pracować, ale także potrafiącym
nie przegapić żadnej okazji do odpoczynku. Dlatego też, jeśli w środku tygodnia
zdarzał się dzień świąteczny, firmy bardzo często zarządzały pont czyli mostek. Zwalniano wtedy pracowników na dni robocze pomiędzy
świętami i w ten sposób, łącznie z sobotą i niedzielą, tworzyło się kilka
wolnych dni, w ciągu których można było zaplanować wyjazd na dłuższą już
wycieczkę.
Dzięki takiemu wyjątkowo długiemu mostkowi
wybrałem się z Anią w październiku
niestrudzonym Fiatem na wycieczkę nad Morze Śródziemne. Towarzyszyli nam tłumacz Deszberg i architekt
Krajewski z naszego
zespołu zakupowego. Południową autostradą przez Orlean i
Clermont-Ferrand dojechaliśmy do
Nîmes, leżącego w Langwedocji blisko zatoki
Liońskiej. Przenocowaliśmy w małej uroczej rybackiej miejscowości Saintes
Maries-de-la-Mer leżącej nad samym
morzem w parku narodowym
Sur le pont d’Avignon
on y danse, on y danse.
Sur le pont d’Avignon
on y danse tout en rond
....
oraz obejrzeliśmy
ruiny średniowiecznych fortyfikacji i prehistoryczne groty w Baux-de-Provence.
|
|
|
Avignon - most Saint-Benezet |
Konie
w Camargue |
Takie wycieczki krajoznawcze po Francji robiliśmy z
Anią często, gdy
tylko okazja się nadarzała.
¬ ¬ ¬
Na Boże Narodzenie w 1977 roku jechałem z Paryża do domu swym
samochodem, wypróbowaną już trasą z ominięciem Berlina przez Niemcy Zachodnie i NRD, a dalej przez granicę w Zgorzelcu i Wrocław do Gliwic. Na prośbę Burków Gromnickich
zabrałem ze sobą ich dziesięcioletniego syna Piotra, którego rodzice wysyłali na Święta do rodziny w
Krakowie. Przyłączył się do nas także i wuj Helenki, Stefan Czetwertyński zwany Wujtkiem,
mocno starszy już wówczas pan, wybierający się na Boże Narodzenie do
Grocholskich na Krakowskim
Przedmieściu w Warszawie. Samochód był wyładowany do ostatnich granic, bo
każdy z nas wiózł z Zachodu dla swej
rodziny w wynędzniałym kraju prezenty oraz bakalie, banany i owoce cytrusowe,
czyli te wszystkie artykuły świąteczne, których w polskich sklepach nie było.
Były piękne, słoneczne i dosyć mroźne grudniowe dni. Na życzenie Wujtka, który
bał się, że w NRD-owskim hotelu może być brudno i zimno, przenocowaliśmy nad
samą granicą niemiecko-niemiecką, jeszcze po zachodniej stronie. Nazajutrz,
21-go grudnia, po przekroczeniu żelaznej kurtyny i sprawiającego wyjątkowo
przygnębiające wrażenie przejścia granicznego w NRD koło Eisenach, jechaliśmy podśpiewując wesoło autostradą na wschód,
uradowani że już tego samego dnia wieczorem zobaczymy się z naszymi rodzinami.
Byliśmy w połowie przejazdu przez NRD na wysokości
miejscowości Meerane, gdy w pewnej chwili coś chrupnęło złowrogo pod maską Fiata. Auto
zaczęło gwałtownie tracić szybkość, a ja zobaczyłem na powierzchni szosy
wyprzedzające nas w figlarnych podskokach duże kawały metalu, wylatujące spod
przednich kół mego samochodu. Silnik nie reagował na dodawanie gazu,
zatrzymałem się więc na poboczu i podniosłem maskę. Buchnęły kłęby pary, a gdy
już mogłem coś zobaczyć, w miejscu gdzie normalnie znajdował się rozrusznik,
ujrzałem olbrzymią wyrwę w silniku, a w niej widoczne w całej swej krasie dwa
korbowody. Stało się jasne, że dalej już nie pojedziemy o własnych siłach. Zaczęliśmy
machać rękami aby uzyskać pomoc od przejeżdżających Niemców ale nikt, widząc samochód
na zagranicznej rejestracji, nie chciał się zatrzymać. Kontakty obywateli NRD z
zagranicznikami nie były przez ich władze zbyt mile widziane. Dopiero po
dłuższym czasie udzielił nam pomocy samochód techniczny posypujący autostradę
solą. Nie było mowy o odholowaniu nas do odległej o jeszcze przeszło 200
kilometrów polskiej granicy. Uzyskałem jedynie, że odstawiono nas do hotelu w
Meerane.
Zaczęły się gorączkowe próby reperacji samochodu, ale naprawa mogła
polegać jedynie na wymianie całego silnika. W NRD jeździły
dwusuwowe Wartburgi i niewielkie Trabanty mające karoserię z tworzywa
sztucznego i z tego powodu nazywane przez nas mydelniczkami. Fiatów tam nie było, a co dopiero zamiennych
silników do nich. Trzeba więc było ściągać pomoc z Polski. Pod względem łączności telefonicznej sytuacja w NRD
nie odbiegała od stanu w Polsce – połączenia międzynarodowe uzyskać można było
tylko zamawiając je poprzez centralę w Berlinie. Po kilku godzinach oczekiwania usłyszałem w końcu w
słuchawce głos Helenki. Poprosiłem ją kategorycznie, aby przysłała tu po nas
taksówkarza z Gliwic, by ten przyholował nas do Polski. Było to zadanie właściwie
niemożliwe do wykonania – było mało prawdopodobne, aby na dwa dni przed Wigilią
ktoś chciał wybrać się śnieżną i mroźną zimą w 500 kilometrową trasę za
granicę. Helenka obiecała, że zrobi co się da ale nie kryła, że szanse są
nikłe. Umówiliśmy się, że nazajutrz koło południa będę znowu telefonował.
Wujtek, mający za sobą kilkuletnie doświadczenie PRL-owskiego więzienia w czasach stalinowskich po
sfingowanym oskarżeniu o szpiegostwo, ze stoickim spokojem znosił trudy podróży,
sytuację w jakiej się znaleźliśmy i niewygody NRD-owskiego hotelu. Mały Piotr
Gromnicki z
niecierpliwością właściwą jego wiekowi, denerwował się bardzo i ciągle
dopytywał, co z nami będzie. Nie mogłem go wiele pocieszyć, bo sam tego nie
wiedziałem. Byłem równie jak on przerażony wiszącą nad nami groźbą spędzenia
Wigilii w niemieckim hotelu. Nie mogłem jednak mu tego okazać i musiałem robić
dobrą minę. Na razie omawialiśmy we trójkę różne możliwe warianty dostania się
do Polski, a wśród nich ewentualność jazdy pociągiem i
pozostawienia tu samochodu wyładowanego prezentami i naszymi bagażami, których
nie dalibyśmy przecież rady zabrać w całości ze sobą. Chodziło bowiem nie tylko
o to, abyśmy spędzili Wigilię ze swoimi, ale także o błyskawiczną naprawę Fiata
w Polsce, bo 5-go stycznia musiałem już być z powrotem w Paryżu.
Na drugi dzień Helenka powiedziała mi
przez telefon, że jest dodatkowy kłopot. Żeby utrudnić ludziom przedświąteczny
handel przygraniczny, unieważniono w dowodach osobistych wpisy, na podstawie
których Polacy mogli wyjeżdżać do NRD bez potrzeby
wyrabiania paszportu. Niewielu ludzi miało jeszcze wtedy w dowodzie nową
pieczątkę, umożliwiającą przekroczenie granicy. Należało więc znaleźć
taksówkarza, który chciałby pojechać, dysponował wystarczająco mocnym
samochodem do holowania oraz posiadał nową pieczątkę. Na razie trudno jej
takiego znaleźć. Groźba spędzenia Wigilii w Meerane zaczynała być
coraz bardziej realna. Miałem telefonować jeszcze raz wieczorem by dowiedzieć
się o wynikach poszukiwań i w zależności od nich podjąć decyzję o powrocie
koleją.
Kiedy wieczorem rozmawialiśmy powtórnie przez telefon dowiedziałem się
z ulgą, że taksówka po nas jest już w drodze. Po wielu poszukiwaniach Helence udało się
jednak znaleźć człowieka spełniającego wszystkie wymagane warunki. Graniczyło
to niemalże z cudem. Odetchnęliśmy z ulgą i humory nam się poprawiły,
szczególnie małemu Piotrowi Gromnickiemu. Zamówiłem w hotelu pokój i kolację dla taksówkarza.
Piotr poszedł spać, a my z Wujtkiem z niecierpliwością czekaliśmy w holu na
przyjazd naszego wybawcy. Przyjechał o godzinie pierwszej w nocy. Był to
potężnie zbudowany, pełen optymizmu i wesołości człowiek o odważnej duszy, nie
lękającej się stawić czoła niecodziennym wyzwaniom. Posiadał rozklekotany, ale
silny samochód marki Warszawa starego typu, doskonale nadający się do naszego
celu. Zjadł kolację, ale za żadne skarby nie chciał ani nocować ani nawet
odpocząć, lecz natychmiast ruszać w drogę powrotną. Zbudziłem więc Piotra i w
godzinę po przyjeździe taksówkarza wyruszyliśmy. Wujtek Czetwertyński i Piotr wsiedli do
taksówki, przyczepiliśmy do niej na długiej linie bezwładnego Fiata i ruszyli w
drogę. Nie szło nam to składnie, bo nigdy dotąd nie byłem holowany i nie miałem
w tej dziedzinie żadnego doświadczenia. Ponieważ silnik nie pracował, nie
działało wspomaganie i hamulce samochodu ledwie działały. Lina bez przerwy
szarpała, albo była zbyt luźna, albo zbyt napięta i pękała. Często trzeba ją
było skracać i wiązać. Na razie było mi gorąco z emocji, ale w miarę jazdy w
nieogrzewanym samochodzie zaczęły mi szczękać zęby z zimna, a mróz w nocy
chwycił mocny. W miejscach, gdzie autostrada była mocniej posypana solą i lód
był roztopiony, spod kół taksówki pryskało na szybę Fiata lepkie błotko i
całkowicie zasłaniało mi widoczność. Uruchamiałem wtedy wycieraczki, ale po
pewnym czasie nieładowany akumulator wyczerpał się i zabrakło prądu.
Wycieraczki stanęły i jechałem właściwie po omacku. Zgasły także światła
pozycyjne samochodu. Kilkakrotnie zatrzymywała nas z tego powodu NRD-owska milicja drogowa i zakazywała dalszej jazdy.
Poruszaliśmy się w ślimaczym tempie, najwyżej 40 kilometrów na godzinę. Nad
ranem dojeżdżaliśmy dopiero do Budziszyna. Przed miastem było długie, dość strome wzniesienie a
szosa tak oblodzona, że nie mogliśmy na nie wjechać. Udało się to dopiero po
kilku próbach. Byłem już tak skostniały z zimna, że na granicy w Zgorzelcu nie mogłem
wykrztusić słowa. Na szczęście Wujtek i Piotr siedzieli w
ogrzewanym samochodzie i prócz zmęczenia nie ryzykowali zdrowiem.
Jadąc w tym ślimaczym tempie, na przebycie 500 kilometrów z Meerane do Gliwic zużyliśmy
przeszło 15 godzin. W domu byliśmy pod wieczór 23-go grudnia, a Kasia i Andrzej musieli pomagać
mi przy wychodzeniu z samochodu, bo byłem zupełnie zesztywniały z zimna.
Nasza pełna niespodzianych perypetii jazda skończyła się w końcu
wyjątkowo szczęśliwie: na drugi dzień rano Wujtek wyjechał
pociągiem ekspresowym do Warszawy i zdążył na
Wigilię do Grocholskich, a Piotr wsadzony został
do krakowskiego pociągu. Tylko banany, które wiozłem dla dzieci w bagażniku
zamarzły na kość, a po rozmrożeniu zrobiła się z nich papka, która nie nadawała
się już niestety do jedzenia. Fiat po Świętach dostał w Stacji Obsługi w
Katowicach nowy silnik od
ręki tylko dzięki temu, że jej dyrektorem był mój znajomy. W przeciwnym wypadku
na wymianę musiałbym czekać co najmniej pół roku. Piątego stycznia 1978 roku
zjawiłem się moim autem z powrotem w Paryżu jakby nic się
nie stało.
¬ ¬ ¬
Brat Helenki Marek mieszkał w tym
czasie w Rzymie wraz z żoną
Charlotte i dziećmi
Dorotą, Janem-Romanem i Mariną. Na Święta Wielkanocne 1978 roku Marek zaprosił Anię do Rzymu, a
Ania z chęcią zaproszenie to przyjęła. Okazja poznania kuzynów połączona z
możliwością zwiedzenia Wiecznego Miasta nie zdarza się tak
często. Zastanawialiśmy się wspólnie jak i czym ma tam dojechać – pociągiem czy
samolotem. Pociągi były drogie, natomiast bilet lotniczy w niektórych
przypadkach, przy wyjazdach na weekend i rezerwacji miejsca na określony dzień
tam i z powrotem mógł okazać się nawet tańszy. Ania chciała również dowiedzieć
się, czy któraś z jej koleżanek Włoszek z Sorbony nie wraca czasem na Święta do
domu swym samochodem. W takim wypadku mogłaby przyłączyć się do niej i
partycypować w kosztach podróży, co byłoby z korzyścią dla obu dziewcząt.
Obiecałem Ani, że zapłacę jej koszty podróży, ale ona, dobra córka, świadoma
hotelowych wyrzeczeń, przy pomocy których zdobywam dewizy, chciała oszczędzić
mi wydatków. Po pewnym czasie Ania zaczęła przebąkiwać, że jakaś okazja samochodowa
do Rzymu ze znajomymi
jej się szykuje. Wprawdzie Ania była już dorosła i pełnoletnia, ale to nie
oznaczało, że przestałem się o nią troszczyć. Niepokoiłem się o nią ciągle tak
samo jak wtedy, gdy była małą dziewczynką, chciałem więc poznać ludzi z którymi
miałaby odbyć tak daleką, dwudniową podróż. Powiedziałem jej więc, że chcę
poznać tych młodych ludzi i porozmawiać z nimi. Dni płynęły, Wielkanoc była
już za pasem, ale ciągle dziwnym trafem nie dochodziło do spotkania z jej
znajomymi, o które Anię prosiłem.
Zupełnie nie mogłem pojąć dlaczego.
Na dzień przed terminem wyjazdu do Włoch zatelefonowała
do mnie do hotelu pani Scheideker, u której Ania mieszkała jako fille au pair pytając:
— Chyba nie pozwoli pan swej
córce jechać do Rzymu z routierami?
Nie rozumiałem o czym pani Scheideker mówi i długo
nie mogliśmy się porozumieć. W końcu dotarło do mnie co się stało: Ania, poczciwa córka chcąca oszczędzić swemu ojcu
wydatków, wymyśliła sobie, iż w olbrzymim samochodowym terminalu towarowym w
podparyskiej miejscowości Rungis poszuka sobie
jakiegoś kierowcę wielkiego samochodu międzynarodowego transportu ciężarowego
TIR, który wybiera się w trasę do Włoch i poprosi go o
zabranie jej do Rzymu autostopem!
Pani Scheideker była
przekonana, że odbywa się to za moją wiedzą i aprobatą.
Wyprowadziłem z błędu panią Scheideker, poprosiłem Anię do telefonu i
poleciłem jej, żeby z walizką zjawiła się nazajutrz u mnie w hotelu. Zamiast do
Rungis zawiozłem ją
prosto na dworzec Gare de Lyon, wykupiłem bilet do Rzymu tam i z powrotem,
odprowadziłem do wagonu i poczekałem do odjazdu pociągu. Chciałem mieć
pewność, że Ania na pewno nim
odjechała, a nie wysiadła na tory z drugiej strony wagonu.
¬ ¬ ¬
Pracownicy sowieckiego korpusu dyplomatycznego i ambasady w Paryżu nie mieli prawa
swobodnego poruszania się po terenie Francji bez specjalnego
zezwolenia francuskiego Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Bez zezwolenia mogli
poruszać się jedynie w promieniu 50 kilometrów od Paryża. Była to ze strony
Francji retorsja za podobne utrudnienie dla zachodnich dyplomatów w Moskwie, w tym i francuskich. Aby złagodzić skutki tego
zarządzenia, władze francuskie udostępniły ambasadzie sowieckiej, w leżącej w
obrębie owego dozwolonego promienia miejscowości Meulan na północny
zachód od Paryża, kilkudziesięciohektarową posiadłość z luksusowym pałacykiem.
Rosjanie urządzili tam komfortowy ośrodek wczasowo-rekreacyjno-konferencyjny.
Sowieccy dygnitarze spędzali tam weekendy, odbywały się tam też konferencje i
przyjęcia. Na terenie tego ośrodka ambasada sowiecka, dla uczczenia międzynarodowego
Święta Pracy (w krajach bloku sowieckiego przemianowanego na Święto Ludu Pracującego Miast i Wsi),
urządzała co roku 1-go maja tak zwany Pierwomajski
prazdnik. Był to mniej lub bardziej przymusowy spęd personelu wraz z
rodzinami ze wszystkich dyplomatycznych placówek krajów demoludów, mających swą siedzibę w Paryżu.
W 1978 roku z naszej ambasady dano nam do zrozumienia, że obecność na Pierwomajskim prazdniku w radzieckim
ośrodku jest dla członków polickiego Zespołu Zakupowego na tyle pożądana, że
właściwie obowiązkowa. Żeby stworzyć Ani jakąś atrakcję,
umieściłem ją na liście jadących na prazdnik członków naszego Zespołu. Ania z kolei zabrała ze sobą niedawno
poznanego, dalekiego kuzyna Helenki mieszkającego w Kanadzie – Wilhelma
Siemieńskiego, zwanego Wilczkiem (Siemieński zginął 12 stycznia 2010 r. podczas
trzęsienia ziemi w Port au Prince na Haiti jako członek misji stabilizacyjnej
ONZ). Do sowieckiej posiadłości dojechaliśmy z Paryża autobusem
podstawionym przez polską ambasadę. Rosyjscy goryle przy bramie ośrodka
przepuścili znany im autobus polskiej ambasady bez dokładniejszego sprawdzania
pasażerów i w ten sposób obywatele zgniłego
Zachodu znaleźli się na ściśle strzeżonym terenie, przeznaczonym wyłącznie
dla obywateli demoludów.
Po rozległym terenie ośrodka przewalały się tłumy ludzi.
Socjalistycznym zwyczajem rozmieszczono tam stoiska z tanim piwem i gorącymi
kiełbasami z musztardą, a przy licznych podestach orkiestry krajów
uczestniczących grały do tańca swe ludowe melodie. Była piękna ciepła słoneczna
pogoda, siedzieliśmy na trawie w grupach narodowościowych, nie mając
najmniejszych chęci do mieszania się między sobą. Rozmawialiśmy, jedliśmy i
słuchaliśmy muzyki. Moją nową kamerą filmowałem różne rodzajowe scenki,
starając się wyłowić obiektywem wmieszanych w tłum sowieckich tajniaków, co
zresztą nie było zbyt trudne. Ania z Wilczkiem, spacerując zwiedzali cały olbrzymi teren ośrodka.
Zagadywali i rozmawiali z piknikującymi grupami z poszczególnych krajów.
Spacerując w ten sposób, dotarli do położonego w głębi parku pałacyku i zaczęli
zwiedzać jego wnętrze. W pewnym momencie weszli do sali bankietowej i znaleźli
się w samym sercu dyplomatycznego matecznika demoludów. Ucztowała tam cała ambasadorska śmietanka wschodniego
bloku, poruszająca się po Paryżu czarnymi
luksusowymi samochodami z tabliczkami CC lub CD. Ania i Wilczek,
zupełnie nie speszeni tym świetnym gronem, podeszli do suto zastawionego stołu,
przyłączyli się do biesiadników i zaczęli nakładać sobie na talerze. Całą tak
świetnie zapowiadającą się zabawę popsuł niestety Wilczek – nie był
ubrany odpowiednio na taką okazję. Miał na sobie dżinsy, co by może jeszcze
uszło, ale niestety góra jego postaci również pozostawiała wiele do życzenia –
długie, rozczochrane i tłuste włosy niedwuznacznie wskazywały na jego brak
przynależności nie tylko do wschodniego, ale w ogóle do jakiegokolwiek korpusu
dyplomatycznego. Rosyjska obstawa zażądała od nich okazania zaproszeń, a gdy
okazało się, że ich nie mają, bez ceregieli wyrzuciła nieproszonych gości nie
tylko z sali bankietowej, lecz i
w ogóle z terenu ośrodka. Na zewnątrz zostali oddani w ręce francuskiej
policji, gęsto otaczającej teren posiadłości w celu chronienia jej przed
ewentualnymi antysowieckimi demonstracjami. Tak odbyło się spotkanie Ani z dyplomacją
bloku komunistycznego.
¬ ¬ ¬
Przyszło lato. Córka państwa Scheideker, którą Ania się opiekowała
wyjechała na wakacje, zakończył się także kurs Langue et Civilisation Française na który Ania uczęszczała na
Sorbonie. Zgodnie z wcześniejszymi naszymi ustaleniami, Ania wróciła więc do
domu do Polski aby umożliwić z
kolei wyjazd do Francji swej młodszej
siostrze. Mimo politycznej odwilży w Polsce, władze paszportowe nie wypuściłyby Kasi zagranicę w
czasie, gdy znajdowała się tam jej starsza siostra. Kasia miała
niewątpliwe zdolności plastyczne, jednakże z powodu braku miejsca nie dostała
się na studia na Akademię Sztuk Plastycznych w Warszawie. Były to wówczas studia bardzo modne, a na jedno miejsce
przypadało zwykle kilkunastu chętnych. Dostawali się albo wyjątkowo zdolni,
albo ci którzy mieli mocne poparcie. W tej sytuacji Kasia nie miała
szans. Chodziło więc o to, aby podobnie jak to było z Anią, spróbować umieścić ją u francuskiej rodziny w
charakterze fille au pair z
równoczesną możliwością studiowania na Beaux-Arts w Paryżu.
Kasia przyjechała do
Francji pod koniec czerwca. Odebrałem ją
z Le Bourget i wiozłem z
lotniska wspólnie z jej kuzynką, rówieśniczką Basią Kurkowiak, która też w podobnym celu jechała do rodziny we
Francji. Nie mogłem wyjść ze zdumienia – te dwie dwudziestoletnie przecież już
panienki, znalazłszy się po raz pierwszy w życiu w jednym z najpiękniejszych
miast świata, zamiast chłonąć je oczyma w czasie jazdy, przegadały całą drogę
pochłonięte bez reszty swymi dziewczyńskimi, arcyważnymi dla nich sprawami.
Doszedłem wówczas do tego samego mało oryginalnego wniosku, do którego w pewnym
momencie dochodzą niezawodnie wszyscy ojcowie na świecie – chyba się starzeję,
bo zupełnie już nie rozumiem postępowania młodego pokolenia.
Mimo postępującej odwilży, w Polsce nadal były
wymagane upokarzające zagraniczne zaproszenia i konieczność opłaty kosztów
podróży w dewizach. Kasia przyjechała
więc do Francji dzięki wpłacie, którą mogłem
dokonać z mego konta dewizowego w polskim banku PKO przy ulicy Taitbout w
Paryżu i na
zaproszenie Burków Gromnickich. U
nich też, na Boulevard de Charonne, miała się na razie zatrzymać do czasu
znalezienia sobie pracy. Nie była już niestety w tak komfortowej sytuacji jak
Ania, bo przyjeżdżając tu wcale nie miała zapewnionej
pracy, a i oparcia w wujostwie nie mogła mieć już tak mocnego, gdyż sytuacja
finansowa Burka nie była w owym
czasie tak kwitnąca jak kilka lat temu. Wykazała wielką energię i dojrzałość:
znalazła sobie pracę, potem samodzielne mieszkanie i zapisała się na wydział
rzeźby Akademii Sztuk Pięknych, słynnych Beaux-Arts w Paryżu.
Mogłem tylko niewiele pomóc Kasi w jej
pierwszych paryskich krokach. Nasz zespół w Tour GAN zakupił już prawie
wszystkie urządzenia dla Zakładów w Policach i praktycznie
skończył swą działalność. Musiałem likwidować moje sprawy, bo w lecie 1978 roku
Zespół zamykał działalność i wszyscy wracaliśmy do Polski. W Paryżu pozostać miał
tylko Zdzisław Ładowski, jeden z naszych inżynierów.
W lipcu 1978 roku wróciłem już na stałe do Polski, a Kasia pozostała w
Paryżu. Została wyposażona we wszelkie możliwe adresy, moje
kontakty służbowe poprzez Zdzisława Ładowskiego oraz oparcie
rodzinne u Maryńci w Montrésor. Miała bardzo trudny start. Pomoc paryskiej rodziny
nie była zbyt znacząca. W tych trudnych chwilach wykazała się wyjątkową samodzielnością
i wielkim hartem. Pracując na utrzymanie, dostała się na studia w Beaux-Arts i
tam doskonale sobie radziła. Po pewnym czasie jako studentka dostała od władz
francuskich stałą wizę pobytową, a w polskim konsulacie pieczątkę w paszporcie,
umożliwiającą jej wielokrotne przekraczanie polskiej granicy. Było to
niesłychane osiągnięcie i niewyobrażalny postęp w stosunku do lat 60-tych, gdyż
wówczas paszport turystyczny uprawniał tylko do jednokrotnego przekroczenia
granicy tam i z powrotem, a po powrocie trzeba było od nowa rozpoczynać
uciążliwe starania o jego wznowienie. Dzięki temu Kasia mogła potem
kilkakrotnie przyjechać do domu do Polski. Za każdym razem przyjazdom jej
towarzyszyły duże emocje, bo mimo wszystko nie można było wykluczyć
ewentualności, że SB-ecji te podróże nie spodobają się i że za którymś razem
przyjechawszy do Polski – nie zostanie
już z niej wypuszczona.